Mięso nie jest niewinne
Urbański o tym, że musimy zostać wegetarianami, żeby uratować gospodarkę
Joanna Podgórska: – O rezygnacji z mięsa mówi się zazwyczaj w kontekście etycznym czy zdrowotnym. Pana analizy określono mianem ekonomii politycznej wegetarianizmu – dieta jako problem społeczno-polityczny. Skąd ta koncepcja?
Jarosław Urbański: – Jestem wegetarianinem od ponad 30 lat i od dawna śledzę literaturę na ten temat. Ale te kwestie interesują mnie też jako socjologa. Kiedyś zostałem zaproszony na debatę na temat związków wegetarianizmu z problemami społecznymi, politycznymi, ekonomicznymi. Przekonałem się, że argumentacja ruchu wegetariańskiego, proanimalistycznego jest bardzo zamknięta na szersze zagadnienia socjalne. Piętnuje się ludzi pracujących na przykład w ubojniach, którzy dopuszczają się okrucieństwa wobec zwierząt. Na kręconych ukrytą kamerą filmach widać ich brutalność. Ale to są szeregowi pracownicy, nisko opłacani, o niskim prestiżu. Kto inny czerpie z tego zyski. Cała struktura spożycia mięsa wiąże się nie tylko z relacjami człowiek–zwierzę, ale jest otoczona całym szeregiem innych układów sił. Sprawy nie rozwiązuje proste odwołanie się do empatii. Trzeba stawiać pytania, czy ludzie pracujący w przemyśle mięsnym robią to z własnej woli, czy ci, którzy produkują mięso, są też jego konsumentami, czy oni też nie są ofiarami tego przemysłu? Chciałem się przyjrzeć, jak to wyglądało w historycznej perspektywie. Skąd się wzięło to, z czym dziś mamy do czynienia. Jaka była geneza tych zjawisk.
Zaczyna pan od rozbrojenia niekwestionowanego, wydawałoby się, mitu prehistorycznego człowieka łowcy.
To bardzo silnie zakorzeniony stereotyp, że mięsna dieta odegrała kluczową rolę w ewolucji człowieka, a zbiorowe polowania wpłynęły na rozwój stosunków społecznych i komunikację. Literatura wegetariańska też najczęściej poddawała się na gruncie tej polemiki: OK, człowiek od zawsze jadł mięso, ale to nie znaczy, że musimy akceptować chów przemysłowy.