Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Minister prywaciarz

Zmarł Mieczysław Wilczek, minister, który wprowadzał w Polsce kapitalizm

MIeczysłąw Wilczek (1932 - 2014). MIeczysłąw Wilczek (1932 - 2014). MAREK WISNIEWSKI/PulsBiznesu / Forum
Wprowadził w Polsce Ludowej kapitalizm, chociaż nie przeczuwał, że socjalizm padnie. Mieczysław Wilczek był pierwszym ministrem, który do rządu PRL trafił z sektora prywatnego. Ale zarazem był ostatnim takim ministrem, bo to za jego kadencji PRL się skończył.

[Artykuł ukazał się w POLITYCE nr 42 (2526) z 22 października 2005 roku]

Mawiano o nim: Mały ten Wilczek, ale hardy. Faktycznie, wzrostu natura mu poskąpiła, ale dodała ducha. Na ostatnim roku studiów (chemia na Politechnice Śląskiej) dla żartu, jak mówi, wystartował w konkursie na dyrektora fabryki kosmetyków. Żart się udał – wygrał. W 26 roku życia wszedł w dyrektorską orbitę: Aroma, Pollena, Zjednoczenie Przemysłu Chemicznego. Specjalizował się w syntetykach zapachowych, kremach i proszkach do prania. To on w 1965 r. opatentował słynny proszek IXI. Dostał za to superpremię – 1 mln zł.

Kiedy Mieczysław F. Rakowski powoływał go do swojego rządu na ministra przemysłu, gen. Wojciech Jaruzelski zapytał: „Zwróciłeś uwagę, że on całe życie był dyrektorem?”. Rakowski odparł: „Powiedział mi, że to dlatego, żeby mieć jak najmniej durniów nad sobą”. Jaruzelski ponoć spuentował: „To teraz będzie miał tylko dwóch”.

Uwolnić rodaków ze smyczy

Mieczysław Wilczek ministrem został w październiku 1988 r., a z rządu odszedł w sierpniu 1989 r. To jemu przypisuje się główną rolę w przeforsowaniu ustawy o podejmowaniu działalności gospodarczej, upraszczającej procedury zakładania prywatnych firm i znoszącej górny limit zatrudnienia u prywaciarzy. – To zapoczątkowało niesłychany boom, w krótkim czasie zarejestrowało się trzy miliony prywatnych podmiotów gospodarczych. Naszą zasługą było uwolnienie ze smyczy energii i pomysłowości Polaków – mówi Wilczek. Ówczesny premier Mieczysław F. Rakowski: – Ustawa była nie Wilczka, ale całej Rady Ministrów. Prawdą jest, że on walczył o nią jak lew.

Zasługi ministra Wilczka doceniła nawet opozycja, która niebawem miała sięgnąć po władzę. Jako jedyny z ówczesnej ekipy rządowej nie budził negatywnych emocji, nie postawiono go przed Trybunałem Stanu, nie rozliczano. Nawet próba postawienia w stan likwidacji Stoczni Gdańskiej przeszła mu prawie na sucho (wnioskowano o Trybunał, ale bez skutku). – To była decyzja ekonomiczna – tłumaczy dzisiaj podobnie jak wtedy. – Dla mnie to był nierentowny państwowy moloch, a nie symbol, kolebka Solidarności. Dla innych, którzy mieli swoje racje, był to jednak symbol. Stoczni nie zlikwidował, podobnie jak piętnastu kopalń węgla. Chciał zamknąć te najmniej rentowne, a ich załogi przenieść do sąsiednich. To wywołało prawdziwą burzę, strajki wisiały w powietrzu. Rząd go nie poparł, kopalnie zlikwidowano później.

Jesienią 1989 r. – zaraz po zmianie rządu – powrócił do biznesu. – Powiedziałem sobie: No, chłopie, masz 57 lat, to ostatni dzwonek, żeby zrobić coś z rozmachem – opowiada. Skoro zapoczątkował w Polsce kapitalizm, postanowił skorzystać z szans, jakie stwarzał nowy ustrój. Ale w międzyczasie musiał jeszcze spłacić dług wobec przyjaciół z PZPR. Był przecież członkiem partii, chociaż przez ostatnie 20 lat PRL tylko formalnym. Przyjął społeczną funkcję pełnomocnika PZPR ds. gospodarczych. Ogłosił wtedy, że zamierza doprowadzić partię do samowystarczalności finansowej. Zaproponował, żeby zredukować jej armię urzędników z 20 tys. do 2 tys., ale propozycja padła.

Z perspektywy fotela

W czasach PRL Mieczysław Wilczek był postacią paradoksalną. Prywaciarz z legitymacją PZPR w kieszeni. Według ówczesnej nomenklatury był rzemieślnikiem, a więc kimś klasowo obcym, ale tolerowanym.

Karierę, nazwijmy ją, cechową zaczął w 1973 r. Najpierw opatentował krem do twarzy wytwarzany z jaj perlic, a następnie sam zaczął ten produkt wytwarzać. Znudziła go praca na państwowym, zaszył się w budowanym od kilku lat domu na wsi pod Stanisławowem (45 km od Warszawy). W tę posiadłość zainwestował swój pierwszy milion – ten za proszek IXI. Kupił 16 ha ziemi, postawił dom, basen, stajnie dla koni pod wierzch, korty tenisowe. Część domu zamienił w laboratorium i własnoręcznie przetwarzał jaja perlic. Na brak zbytu nie narzekał, cała produkcja szła do ZSRR.

Kolejny patent dotyczył przerobu kości zwierzęcych na koncentraty białkowe. Wilczek otworzył własną fabryczkę w Stanisławowie. Miał prawo zatrudniać tylko 6 pracowników. Sztywne przepisy dusiły go. Szantażem wywalczył zgodę na przekroczenie tego limitu, i to dziesięciokrotnie. – Dowiedziałem się, że w Nowym Dworze zlikwidowano zakład przerobu odpadów zwierzęcych i zostało po nim 15 tys. ton kości. Najwyższe władze nie wiedziały, jak to zagospodarować. Zgłosiłem się do ministra Szyra – opowiada. Oświadczył ministrowi, że chętnie przejmie te kości i je przerobi, ale musi mieć prawo do zatrudniania 60 osób. Sprawa stanęła na plenum Biura Politycznego. Wydano zgodę, bo problem stał się śmierdzący – kości zaczynały już gnić.

W latach 80. Wilczek założył jeszcze fabrykę futer i rękawiczek skórzanych Lawil. Żył wtedy jak król. Jego firmy osiągały rekordowe obroty. Oficjalnie wciąż był tylko rzemieślnikiem, ale w rzeczywistości dużym przedsiębiorcą. A w dodatku wciąż się dokształcał, bo magisterium i tytuł inżyniera chemii mu nie wystarczały. Skończył najpierw ekonomię, a potem dodatkowo jeszcze prawo. Najwięcej frajdy sprawiało mu jednak korzystanie z uciech życia. – Prowadziłem wtedy dom otwarty – wspomina. – Gościli u mnie artyści, można rzec, że byłem modny w tych kręgach.

Pozycję towarzyską zawdzięczał po trosze sąsiadom ze wsi, państwu Lipińskim. Znakomity rysownik Eryk Lipiński wybudował sobie nieopodal domek. Zaprzyjaźnili się. – To był bardzo dowcipny człowiek – wspomina Wilczek, też znany z poczucia humoru. Kiedyś przez pomyłkę na jego posesję zajechali goście zaproszeni do Lipińskich. Pan Mieczysław natychmiast zwietrzył okazję. Tak, tu właśnie mieszka Eryk Lipiński, wyjawił znajomym rysownika zdumionym przepychem posiadłości, basenem i kortami. A ja? Ja pilnuję tego majątku, ale proszę to zachować dla siebie, bo panu Erykowi dowalą domiar.

Eryk Lipiński wziął szybki rewanż. Spacerował akurat po wsi, kiedy jakiś przybysz z Warszawy zapytał, gdzie tu mieszka pan Wilczek. Lipiński wskazał walącą się i opuszczoną chatę. Ten biznesmen? Tu mieszka, niestety.

Częstym gościem bywał u niego Daniel Olbrychski, który w stajni Wilczka trzymał swojego wierzchowca. Za Olbrychskim ściągali inni aktorzy. – Tak poznałem późniejszego premiera Mieczysława Rakowskiego. Przyjechał kiedyś do mnie ze swoją żoną, aktorką Elżbietą Kępińską – wspomina.

Kiedyś Rakowski ujrzał Wilczka siedzącego w drewnianym rzeźbionym fotelu na końcu długaśnego korytarza przechodzącego przez cały parter jego domu. „Cóż ty sobie tak siedzisz?” – zapytał przyszły premier. „A, mam tu akurat 23 metry perspektywy, więc tak sobie siedzę, patrzę i olewam socjalizm” – odrzekł gospodarz. Rakowski poprosił: „To pozwól, że i ja usiądę i trochę poolewam”.

Kiedy Wilczek został powołany do rządu, sprzedał za ćwierć miliona dolarów udziały w fabryce futer, pozbył się też innych interesów. Kiedy po roku z rządu odszedł, musiał wszystko zaczynać od początku.

Ucieczka do Bułgarii

Należące do Mieczysława Wilczka Zakłady Mięsne w Stanisławowie były jedną z pierwszych prywatnych fabryk w III RP. Założył tę firmę wspólnie ze swoim kierowcą. – To był bardzo łebski człowiek – ocenia. – W czasach PRL jeździł na taksówce, wynająłem go wtedy na stałe, żeby woził mnie w interesach. W Zakładach Mięsnych objął początkowo 10 proc. udziałów. Potem, kiedy Wilczek zwijał interesy, jego były kierowca przejął pozostałe udziały i dzisiaj fabryka mięsa w Stanisławowie należy wyłącznie do niego.

Na początku lat 90. w Polsce oczekiwano pojawienia się zachodniego kapitału. Były minister przemysłu doszedł do wniosku, że lada moment do Polski zjadą biznesmeni z Japonii, aby masowo robić tu interesy. Dogadał się z pewnym Japończykiem i założyli polsko-japońską spółkę Polnippon, aby świadczyć przybyszom z Kraju Kwitnącej Wiśni usługi marketingowe. Japończyk przejął połowę udziałów. Z drugiej połowy Wilczek objął 40 proc., tyle samo Leonard Praśniewski (założyciel banku Leonard). 20 proc. dostał Ireneusz Sekuła. – Wzięliśmy go do spółki, bo cieszył się wtedy opinią bardzo sprawnego urzędnika, tak przynajmniej zachwalał go Mieczysław Rakowski – tłumaczy Wilczek. Przedsięwzięcie poniosło fiasko, bo ani Sekuła nie okazał się tak sprawny, ani Japończycy nie walili drzwiami i oknami do Polski.

Kolejna wpadka była bardziej bolesna. Wilczek z dawnych czasów wyniósł przeświadczenie, iż najbardziej opłacalny jest handel ze wschodnim sąsiadem. Brali kremy z jajek perlic, brali futra z królików, więc będą brać mięso – antycypował. Przy granicy z Białorusią, w Małaszewiczach, kupił 10 ha ziemi. Opracował projekt fabryki mięsa i zaprosił do spółki przedsiębiorcę z Włoch, który wniósł kapitał i dodatkowo załatwił we włoskich bankach kredyty. Zakłady Polish Farm Meat postawili od zera pod klucz w 20 miesięcy, wyposażyli je w najlepsze urządzenia, zatrudnili załogę.

Moce przerobowe były potężne – 3 tys. tuczników i 450 krów dziennie. Surowiec do produkcji miał pochodzić z Białorusi i Ukrainy. Z kołchozów do Małaszewicz wędrowałby żywiec, a z powrotem mięso i przetwory. Pech chciał, że w kołchozach żywca zabrakło, a po polskiej stronie dostawcy nie byli w stanie nasycić zachłannej fabryki. – Doszło do tego, że importowaliśmy półtusze z Belgii i Holandii, a to się zupełnie nie kalkulowało – wspomina Mieczysław Wilczek. Zakład ruszył w 1993 r., a już dwa lata później Wilczka w tym interesie nie było. Włoski partner co i raz podwyższał kapitał, co powodowało, że Wilczek tracił udziały. Kiedy zostało mu już tylko 5 proc., sprzedał je i wycofał się z biznesu.

Zaraz potem znikł z horyzontu. Poszła nawet plotka, że ukrywa się przed wierzycielami. – Prawda była taka, że po tylu złych doświadczeniach wpadłem w depresję, ludzka rzecz – przyznaje Wilczek. – Pojechałem na dwa lata do Bułgarii, w rodzinne strony mojej drugiej żony.

Jeszcze w coś się wda

Upadek musiał odczuć boleśnie. Uważano go przecież za jednego z liderów kapitalistycznych przemian. Sam Stefan Kisielewski wręczył mu w 1990 r. swoją nagrodę za osiągnięcia i odwagę w biznesie, ale też za okres, kiedy Wilczek był ministrem przemysłu. – Słynny Kisiel oświadczył wtedy, że daje mu nagrodę za to, że był ministrem z jajami, bo chciał zamknąć Stocznię im. Lenina – opowiada dziennikarz, który uczestniczył w tamtej ceremonii. – Wyraził się, że trzeba było tę kolebkę zamknąć.

Przez kolejnych pięć lat lokował się na wysokich miejscach listy stu najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost” (w 1990 r. był siódmy, w 1994 r. – 39). Potem zapadła cisza. W setce najbogatszych już go nie umieszczano, nagród nie przyznawano.

Po powrocie z Bułgarii jeszcze próbował się odbić. Założył kancelarię lobbingową w Warszawie. – Chciałem lobbować za dobrym prawem gospodarczym – wyjaśnia.

Dzisiaj Mieczysław Wilczek nie ma już kancelarii lobbingowej. Tłumaczy, że chciał działać na podstawie ustawy o lobbingu, ale nie doczekał się jej uchwalenia.

Czym się więc zajmuje? Przebywa w swojej posiadłości, najczęściej samotnie. Codziennie rano odbywa siedmiokilometrowy spacer po lesie, wytyczoną stałą trasą. Jak się trafi partner, gra w tenisa. Tylko kort zachował dawną świetność. Nie ma już koni wierzchowych, basen wymaga remontu (od lat nie napełniano go wodą). – Mam 73 lata, ale energii mi nie brakuje, może w coś jeszcze się wdam – oznajmia.

Pokazuje wielką garbatą łąkę za domem. – To świetne pole treningowe do gry w golfa – mówi jak wizjoner. Ale sam nie da rady już się tym zająć. Szuka partnerów, którzy by wspomogli jego pomysł, aby rancho ożyło. – To musi być ktoś młodszy, energiczny – precyzuje kryteria. – Trzeba uruchomić basen, saunę, można wstawić konie, no i przystosować tę łąkę do golfa.

Na początku lat 90., chociaż dobiegał sześćdziesiątki, świat stał przed nim otworem. Sam przecież stworzył prawo promujące ludzi przedsiębiorczych. Jego późniejsze przygody świadczą, że sukces w biznesie nie zależy wyłącznie od przepisów. Sam przyznaje, że znacznie lepiej czuł się w pokrętnych realiach gospodarczych PRL. – Chociaż płaciłem wtedy 80 proc. podatku od swoich dochodów, dawałem sobie radę.

W warunkach wolnej konkurencji było trudniej. – Miał trochę pecha, bo nieudacznikiem na pewno nie jest – tłumaczy Mieczysław F. Rakowski. – Może zbytnio zaufał swoim umiejętnościom rozpoznawania wartości współpracowników. Z jednej strony łaknął sukcesu, z drugiej patrzył na świat zbyt idealistycznie. Znał się na gospodarce, ale nie przewidział, że kapitalizm stanie się wilkiem dla Wilczka.

Ale mimo wszystko Mieczysław Wilczek ma powody do małej satysfakcji. Z całej plejady pionierów polskiego kapitalizmu niewielu uniknęło prokuratorskich zarzutów o przekręty, wyłudzenia, złe zamiary czy zwykłe złodziejstwo. On wyszedł z tego pogromu z prawie czystą kartą (prokuratura próbowała zarzucić mu, że zawyżył udziały w firmie Polish Farm Meat, ale szybko postępowanie umorzyła), choć korzenie z PRL na pewno kusiły jego przeciwników do szukania haków. – To był wyjątkowo uczciwy szef – wspomina były pracownik fabryki mięsnej w Stanisławowie Jacek W. – Ale dwóch rzeczy nie tolerował. Pijaństwa w pracy  za to bezlitośnie wywalał na bruk, no i związków zawodowych. Mawiał, że jak chcemy mieć związki, to musimy zmienić pracę, bo w jego firmie tylko on rządzi. Bogiem a prawdą, związki nie były nam potrzebne, bo pensje płacił rzetelnie i o ludzi dbał.

Wilczek jako emeryt? Nigdy nie uwierzę – deklaruje jego były biznesowy partner Jerzy K. – Jego zawsze roznosiła energia, a z tego się nie wyrasta.

Faktycznie, uroki spokojnego życia go nie pociągają. Siedząc na rzeźbionym fotelu, na którym przed laty olewał socjalizm, obmyśla, jak wrócić do biznesu, bo tylko taka działalność powoduje, że wszystko nabiera właściwego sensu.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną