Polacy nie będą pracować aż do śmierci – zapewniał przed wyborami prezydenckimi kandydat Andrzej Duda. Teraz, jak echo, powtarza po nim kandydatka na premiera Beata Szydło. Obietnica nabrała cięższej politycznej wagi. Nie składa jej już tylko kandydat na prezydenta, który kompetencji w tej sprawie nie posiada, ale partia idąca po władzę. Stoi za nią Jarosław Kaczyński, który już premierem był, więc z pewnością wie, co robi. Zdaje sobie sprawę, że podkłada bombę pod finanse publiczne. Że to najdroższa, najbardziej niezjadliwa i trująca kiełbasa wyborcza, jaką zaserwowali nam politycy w minionym ćwierćwieczu.
Wie, ale najwyraźniej pomyśli o tym jutro. Dzisiaj najważniejsza jest władza. Sama wchodzi w ręce. Wystarczy tylko zagospodarować emocje milionów zwykłych ludzi, w które wsłuchują się pisowscy liderzy. Przed Andrzejem Dudą emocje próbował rozhuśtać Piotr Duda, przewodniczący Solidarności, kiedy ogłosił akcję zbierania podpisów przeciwko ustawie wydłużającej stopniowo wiek emerytalny dla mężczyzn i kobiet do 67 lat. Pod protestem podpisało się prawie 2 mln osób. Przy każdej kolejnej akcji związkowej Duda powtarzał, że rząd zwykłych ludzi zlekceważył. Narzucił prawo, którego Polacy nie chcą. Jest demokracja, rząd musi robić to, czego żądają wyborcy. Bo go zmiotą. Dziś groźba staje się coraz bardziej realna.
Duda rozgrzał emocje i utwierdził ludzi w tym, że na godziwą emeryturę można pracować krócej. W 2012 r., według CBOS, przeciwko wydłużeniu wieku emerytalnego dla mężczyzn było 79 proc. dorosłych Polaków, „za” tylko 18 proc. Jeszcze większy opór budzi stopniowe (wszystkie kobiety obejmie dopiero w 2040 r.) wydłużanie pracy dla kobiet. Stanowcze „nie” zgłasza aż 86 proc. ankietowanych. Akceptację wyraża zaledwie 11 proc.