Joanna Podgórska: – Czy katolicka feministka nie brzmi jak oksymoron, pojęcia wzajemnie się wykluczające?
Elżbieta Adamiak: – Nie sądzę, choć sama mam wątpliwości co do określenia katolicki feminizm. Jestem katoliczką i feministką, ale preferuję pojęcie feminizm chrześcijański. Feminizm katolicki brzmi wyznaniowo, zbyt wąsko. Chrześcijański znaczy dla mnie ekumeniczny, nawet jeśli każdy z jego nurtów będzie miał swój specyficzny język.
W książce „Milcząca obecność” postulowała pani, by Kościół stworzył więcej przestrzeni dla kobiet i aby kobiety bardziej się uaktywniły. Minęło kilkanaście lat. Coś się zmieniło?
Nie tyle, ile bym chciała, ale widzę zmiany. Na wydziałach teologicznych jest więcej kobiet i otwiera się przed nimi możliwość awansu naukowego. Pojawiają się publikacje dotyczące kobiecego spojrzenia na sprawy wiary i tradycji kobiecych w Kościele. Brakuje jednak uznania tego za rzecz oczywistą. Gdy pisałam „Milczącą obecność”, byłam chyba jedyną teolożką w Polsce, która określała się jako feministka. Dziś jest nas więcej, chociaż nadal wiele kobiet z mojego środowiska unika tego słowa, mimo że ich poglądy można by uznać za feministyczne.
Ewa
W swoich pracach eksponuje pani bohaterki biblijne, które mogłyby być punktem odniesienia dla współczesnych kobiet. No to zacznijmy od Ewy. Jej rajski postępek stał się uzasadnieniem tego, że „kobieta ma być poddana mężowi, jak Panu”.
Oryginalny tekst Biblii hebrajskiej wcale tak dużo nie mówi o Ewie. Ona zyskuje znaczenie w źródłach chrześcijańskich. Gdy czytam pierwsze karty Księgi Rodzaju, oddzielam słowa o pierwszych ludziach, pierwszej kobiecie od tych, które mówią o Ewie.