Mało która restauracja w Warszawie ma taki piękny widok. I to z góry. Moonsfera mieści się bowiem na szóstym, czyli ostatnim piętrze Centrum Olimpijskiego leżącego przy Wisłostradzie. I to jest zarówno plus, jak i minus tego miejsca. Lokal jest przestronny i z widokiem na oba brzegi Wisły, ale za to w miejscu odległym od tras, którymi poruszają się na ogół turyści i smakosze. Z tego powodu, a ku mojej rozpaczy, w Moonsferze nie ma nadmiaru publiczności. Ale, prawdę powiedziawszy, niech żałują ci, którzy tam nie dotarli. Ci zaś – jak ja z przyjaciółmi – po wizytach na szczycie szklanego gmachu czujemy się wniebowzięci. To bowiem, co podają tam kelnerzy, to szczyty wyrafinowania i wspaniałego smaku.
A wszystko to zasługa szefa kuchni, czyli Jarosława Uścińskiego. Jestem przekonany, że nie ma w Warszawie drugiego takiego kucharza, który niemal bez przerwy kreuje nowe przepisy. A każdy następny jest ciekawszy od poprzedniego.
I nie należy się peszyć tym, że w lekturze wyglądają na bardzo skomplikowane, co nie bywa na ogół zaletą. Na talerzu prezentują się one tak pięknie, iż żal rozwalać te rzeźby widelcem i nożem czy łyżką. A jeszcze bardziej są zachwycające, gdy trafią wreszcie na język.
Oto np. jedna z przekąsek: świeża figa karmelizowana, podana w syropie balsamicznym na żurawinowym mascarpone z wasabi, otulona szynką parmeńską z dodatkiem pestek granatu i truskawką (31 zł). Myślę, że podobne przekąski podawano bogom na Olimpie.
Można też zamówić – co oczywiście nastąpiło – ceviche (czyli drobno posiekaną rybę na surowo) z baramundi i przegrzebków, ze świeżymi warzywami i grzankami czosnkowymi (30 zł). Albo pieczoną focaccię faszerowaną różnymi serami, ozdobioną płatem szynki parmeńskiej oraz rukolą i parmezanem (33 zł).