Sceptycy mówią, że jakby co, to właściwie najlepiej byłoby się poddać. Optymiści zapewniają, że NATO na pewno nas obroni. A realiści wiedzą, że przetrwać możemy tylko wtedy, jeśli zniechęcimy innych do ataku. Co jest możliwe. Ale do tego potrzebna jest silna i nowoczesna armia, mająca jeszcze silniejszych sojuszników. Na dziś jedno i drugie mamy w formie deklaracji słownych.
Prężenie muskułów na defiladach sprawy nie załatwi. Kiedy 15 sierpnia prezydent Bronisław Komorowski uroczyście odbierał przejazd polskich wojsk, jego pracownicy gorączkowo próbowali przywrócić do życia oficjalną stronę internetową głowy państwa. Przed defiladą strona została zaatakowana przez nieznanych sprawców i po krótkiej, choć z pewnością heroicznej obronie padła. Cała ta historia to niby szczegół, ale symbolicznie wymowny.
Ukraińcy dali Europie wielki prezent – czas. Przy okazji pozbawili nas złudzeń i naiwnej wiary, że Rosja 10-krotnie zwiększyła swoje wydatki na zbrojenia, bo ma taki kaprys. Jednak wiele europejskich stolic ciągle nie jest gotowych pozbyć się swoich złudzeń. Zakończony w zeszłym tygodniu szczyt Sojuszu Północnoatlantyckiego w Newport pokazał, że sojusz właściwie dopiero zaczyna się budzić do działania. Przedrzemał tyle lat, że szybko nie odzyska utraconego wigoru.
15 mln euro pomocy dla Ukrainy brzmi jak żart. Przy tej skali konfliktu pieniądze wystarczą na kilka dni działań. Z drugiej strony wygląda, że był to wdowi grosz, bo sam sojusz jest w trudnej sytuacji: nie licząc samolotów wczesnego ostrzegania AWACS i kilku samolotów transportowych, NATO jako takie nie ma po prostu wojsk. Siły szybkiego reagowania ani nie są siłami, ani nie mogą szybko reagować. To jednostki rotacyjnie wyznaczane przez poszczególne państwa sojuszu. Ale możliwość ich użycia jest bardzo teoretyczna. Takie papierowe wojsko.