Koloseum. Właściwie można by nie wychodzić z tych ruin. Z rozrzuconych bezładnie cegieł, z poskręcanego żelastwa, bez końca da się tu przecież klecić kolejne nekrologi. Że było i nie ma. I dlaczego? W imię jakiej sprawy? I że tylko ten żal został, taki cichy smutek przewiewany wieczorami po pustych ulicach. Nawet opowieść o przyszłości musi tu przez ruiny przebrnąć. Spacer po gruzowisku to w Wałbrzychu chrzest bojowy dla tych wszystkich, którzy mają odwagę fantazjować o tym, co będzie.
Na razie jednak stoimy na koronie stadionu i patrzymy na najsmutniejsze ruiny tego miasta. Na płycie murawy ganiają za piłką jakieś szczawiki. On ma twarz mędrca i oczy, w których gniew miesza się z melancholią.
Poza świeżą trawą nie ma tu nic, co mogłoby napawać nadzieją. Tak to wygląda. Jak okiem sięgnąć pokruszony beton trybun pamiętających jeszcze wizytę Hitlera w 1932 r. I Wałęsy w 1980 r. I tamten październikowy dzień 1983 r., kiedy 48 tys. ludzi zdzierało sobie gardła, a miejscowy Górnik pokonywał Wisłę Kraków i został mistrzem rundy jesiennej. Wałbrzych tamtego dnia chodził pijany nie tylko ze szczęścia. Tego nie ma.
– Wałbrzyskie Koloseum – mruczy nagle pod nosem i pociąga z butelki, którą chował w kieszeni.
Tak tu na to mówią? – Nie, no, ale to widać, że Koloseum, wystarczy przecież popatrzeć – rzuca i odchodzi w swoją stronę. W krzakach pod chylącym się ku upadkowi płotem czekają już koledzy.
Kawałek dalej liście grabi Mirosław Bartnikowski.
– Koloseum pan mówi? – uśmiecha się.