Trzynaście miesięcy słońca. Slogan tej treści wisi w każdym chyba biurze podróży oferującym wycieczki do Etiopii. Wisi również w samej Etiopii, często w deszczu, obietnice piarowców trudne są bowiem do zrealizowania w meteosytuacji, podczas której nad ziemię abisyńską nadciąga pora deszczowa. A owa pora deszczowa przychodzi co roku, jeśli tylko akurat nie przyszła susza; leje w czerwcu, lipcu i sierpniu, czasem już w marcu lać zaczyna (ale to na południu kraju), wrzesień zaś bywa wspaniały, ponieważ ściana wody cienieje: z litej staje się nieomal ażurowa, a przez ażur z definicji w ułamku przejrzysty dojrzeć da się eksplozje kwiatów i zieleń tak soczystą, że aż nieprawdziwą, choć przecież w tle i przez zasłonę.
W każdym ponoć powiedzeniu zawiera się ziarno prawdy, ziarnem tedy w „trzynastu miesiącach słońca” jest liczba 13. Rok etiopski składa się z 12 miesięcy 30-dniowych oraz ostatniego 13, liczącego sobie dni pięć lub w roku przestępnym sześć. Nowy Rok obchodzi się 11 (12 – w roku przestępnym) września.
To nie koniec atrakcji związanych z etiopskim kalendarzem. Podróż do Etiopii gwarantuje natychmiastowe odmłodnienie. Zdarzało się nieraz, że do samolotu w Warszawie wsiadał student, a po kilkunastu godzinach, już w Addis Abebie, wysiadał gimnazjalista. Nie idzie mi oczywiście o nagły regres wiedzy i spadek doświadczeń życiowych, bo choć, nie przeczę, takie regresy nagłe i spadki gwałtowne rzeczywiście w świecie zachodzą – dość spojrzeć na naszych polityków – to wszak przemiana taka nie w samolocie następuje. Otóż po odprawie paszportowej w etiopskiej stolicy podróżnik dostaje się we władanie etiopskiego kalendarza, ten zaś różni się od naszego gregoriańskiego o lat siedem, a bywa, że i osiem.