Bieguny biedy i bogactwa wcale się od siebie nie oddaliły. Można nawet powiedzieć, że rozwarstwienie społeczne odrobinę spadło. Wprawdzie trudno uznać za sukces polityki społecznej, że 5,7 proc. społeczeństwa ociera się lub nawet żyje poniżej granicy biologicznego ubóstwa, ale przed dziesięcioma laty ten wskaźnik był jeszcze bardziej zatrważający: wynosił aż 12 proc., czyli 4 mln osób! Mniej krzepiąca jest świadomość, że tym z pogranicza biologicznej biedy państwo ciągle podaje rybę, a nie wędkę. Ich sytuację materialną poprawiają zasiłki z opieki społecznej, nie zaś pomoc, która prowadzi do osiągnięcia samodzielności. Stają się uzależnieni od państwowego garnuszka, a ich bieda okazuje się dziedziczna.
Bogaci nieco zbliżyli się do średniaków. Według ostatnich badań GUS jedyną grupą, którą ostatni kryzys skłonił do zmniejszenia wydatków, były rodziny pracujących na własny rachunek. Tylko one odrobinę ograniczyły konsumpcję, ich realne wydatki spadły o około 2 proc. Cała reszta pasa nie zaciskała i wydawała tyle co poprzednio lub więcej. Poczucie, że nam się pogorszyło, wynikało raczej z faktu, że wzrost dochodów i wydatków był wolniejszy niż przed wybuchem kryzysu. W najlepszym okresie z roku na rok wydawaliśmy realnie aż o 7 proc. więcej.
Pasa nie zaciskamy, mieszkamy także coraz wygodniej. Statystyczna polska rodzina cieszy się już lokalem o powierzchni przekraczającej 70 m kw., a każdy jej członek ma do dyspozycji własny pokój. W ostatnich latach nasze M powiększały się przeciętnie o dwa metry rocznie. Jeszcze szybciej rosły domy na wsi. Dziś najwygodniej mieszkają rolnicy. Ich rodziny mają do dyspozycji przeciętnie ponad 113 m kw.
Z badań budżetów domowych GUS wynika, że i struktura naszych wydatków zrobiła się bardziej europejska. Mimo że po wejściu do Unii ceny żywności wyraźnie wzrosły, to wydajemy na nią coraz mniejszą część naszych dochodów. Piętnaście lat temu jedzenie pochłaniało aż 40 proc. sumy przeznaczanej na utrzymanie, obecnie już tylko 24 proc. Po tym wskaźniku ocenia się poziom zamożności społeczeństwa. Generalnie, im ludzie bogatsi, tym ten wskaźnik niższy.
Odkąd jesteśmy w Unii, przestaliśmy się też martwić o krajowe zbiory. Powódź czy susza groźne są tylko wtedy, gdy ogarniają wielkie połacie kuli ziemskiej. Te lokalne, przy otwartych granicach, nie mają już wielkiego wpływu na ceny żywności. Bardziej odbijają się na nich światowe ceny ropy. Notowania paliw wpływają dziś na ceny chleba bardziej niż ceny zboża. Co więcej, Polak na transport, czyli głównie dojazdy do pracy, wydaje obecnie ponad jedną trzecią sumy, którą przeznacza na jedzenie. To z górą 9 proc. domowego budżetu.
Tego, co oszczędzamy na jedzeniu, nie odkładamy jednak na starość. Coraz poważniejszą pozycję w naszych budżetach domowych stanowią bowiem nieustannie rosnące wydatki na utrzymanie mieszkania, głównie na prąd i ogrzewanie. W ciągu dziesięciu lat rachunki powiększyły się prawie dwukrotnie i nadal będą rosły. Już teraz stanowią około 20 proc. całości naszych wydatków. Coraz mniej pieniędzy, licząc w procentach, przeznaczamy na odzież i obuwie. To także efekt globalizacji – wpływ taniego chińskiego importu.
Przez te lata zmieniło się też nasze pojęcie luksusu. Dziś bogaty może nie mieć kolorowego telewizora, a biedny jeździć własnym autem. W najbiedniejszym województwie podkarpackim własny samochód ma 66 na każde sto rodzin. W najbogatszym, mazowieckim – tylko 58, choć zapewne są to zupełnie różne auta. W każdym niemal domu jest automatyczna pralka, kuchenka mikrofalowa, lodówka czy zmywarka. Jeszcze w połowie lat 90. sprzęt AGD wymienialiśmy co pięć lat. Teraz średnio co dwa lata. Chcemy mieć nowszy, lepszy, bardziej energooszczędny. Pozbywamy się starego nie dlatego, że się zużył, ale dlatego że pojawił się lepszy. W telefony komórkowe, według badań GUS, było wyposażonych 87 proc. gospodarstw domowych. W czasie kryzysu najczęściej kupowali je... emeryci i renciści. Podobnie było z cyfrowymi aparatami fotograficznymi, w których gustują także rolnicy. Komputer stał się niezbędnym elementem wyposażenia domu, również na wsi.
Biednych od bogatych coraz mniej różnią wydatki na żywność. Najbogatsi wydają niecałe dwa razy więcej na ten cel niż najubożsi. Realnego wymiaru nabiera powiedzenie, że wszyscy mamy jednakowe żołądki. Bogaci może dlatego stali się bogaci, że aż siedem razy więcej wydają na edukację.
Przeciętny Kowalski ma coraz więcej powodów do radości. Radość jednak pryska, gdy zaczyna się porównywać z innymi Kowalskimi. Okazuje się, że wielu innych ma jeszcze lepiej. Budzi się poczucie krzywdy. Nie jest to jednak krzywda w wymiarze indywidualnym, ale grupowym. Drabina społeczna, której szczeble pokazują, komu w Polsce żyje się lepiej, a komu gorzej, wygląda dziś inaczej. Grupy, których pozycja się obniżyła, zazdroszczą tym, którzy ruszyli do góry.
O poziomie życia świadczą wydatki. W 2000 r. statystyczna polska rodzina wydawała 599 zł na osobę, obecnie 957 zł. Gołym okiem widać, że konsumpcja rosła szybciej niż ceny. Dziesięć lat temu powyżej tego przeciętnego poziomu żyły trzy grupy. Na więcej od innych mogli sobie pozwolić przedsiębiorcy i rodziny osób pracujących na własny rachunek, one wydawały 761 zł na osobę (dziś 1208 zł). Grupą żyjącą na poziomie wyższym niż reszta byli także... emeryci – wydawali 711 zł na osobę (dziś 1046 zł).
Na trzecim miejscu, lecz także nad kreską, znajdowały się rodziny pracownicze. Mówiąc językiem związkowców: ludzie pracy najemnej. Ich poziom życia już wtedy był wyraźnie niższy niż emerytów. Mogli sobie pozwolić na wydanie 629 zł na osobę. (Nie znaczy to, że emerytury są wyższe niż zarobki – poziom materialny rodzin najbardziej obniżają dzieci). Dziś rodziny osób pracujących żyją relatywnie gorzej. Mogą sobie pozwolić na mniej, niż wynosi średnia krajowa. Miesięczne wydatki na jedną osobę wynoszą 942 zł. Okazuje się, że po 20 latach budowy gospodarki rynkowej praca nie wzbogaca, w każdym razie nie praca najemna. Czy można się dziwić ludziom, że tak bronili przywileju przechodzenia na wcześniejsze emerytury?
Obsunięcie się pod kreskę całej grupy pracujących to niejedyna zmiana. Dość jednorodna do tej pory grupa, którą GUS nazywa „rodzinami pracowniczymi”, tak bardzo się zróżnicowała, że trzeba ją było podzielić. Od kilku lat mamy więc już „rodziny pracujących na stanowiskach nierobotniczych” oraz „robotników”. Ta ostatnia grupa ma największe powody do frustracji. Przeciętne dochody na osobę są tu dwa razy niższe niż w rodzinach nierobotniczych. Kiedy zaś w rodzinie są dzieci, sytuacja robi się dramatyczna. Praca już nie chroni przed ubóstwem.
To także skutek globalizacji. Jako konsumenci cieszymy się tanimi pralkami, zmywarkami czy telewizorami. Dzięki inwestycjom zagranicznym są produkowane w naszym kraju. Ale właściciele tych firm czują na plecach oddech chińskiej konkurencji. Gdyby robotnikom przy taśmie zaczęli płacić więcej, konsumenci zaczęliby kupować sprzęt z Chin. Na wzrost płac robotników przy taśmach produkcyjnych trudno więc liczyć. Najwyższa jednak pora, by o prawdziwej polityce prorodzinnej pomyślało państwo. Becikowe, nawet podwójne, problemu biedy rodzin obarczonych dziećmi nie rozwiązuje.
Jeszcze bardziej odsunęła się wieś bogata od biednej. Wśród rolników rozwarstwienie jest największe. Problem w tym, że nie wiemy dokładnie jakie. Partie chłopskie od lat skutecznie walczą o to, by dochody rolników pozostawały tajemnicą. Bronią bogatszej części wiejskich wyborców, którzy w konsekwencji powinni zacząć płacić prawdziwe podatki. Jest na wsi grupa kilkudziesięciu tysięcy wielkich gospodarstw, których dochody są porównywalne z dochodami farmerów unijnych, ale tylko polscy ciągle pozostają poza powszechnym systemem podatkowym. Kolejne partie rządzące dają się przestraszyć, że jak zaczniemy rolnikom liczyć dochody, to okaże się, jak wielkiej pomocy socjalnej wymagają małorolni.
Miliardy złotych z tytułu Wspólnej Polityki Rolnej płyną więc w nieznane. Nie wiemy, czy czynią rolnictwo bardziej nowoczesnym. Ze statystyki wynika, że miejsc pracy na wsi nie przybywa, a dopłaty są traktowane jak wsparcie socjalne. Zatrzymały proces powiększania gospodarstw. Chłop trzyma się swojego hektara, bo gwarantuje emeryturę rolniczą i daje tytuł do starania się o różne rodzaje unijnego wsparcia.
W 2000 r. rodziny rolnicze wydawały na osobę 442 zł miesięcznie, obecnie – 712. Dużo więcej, ale mniej niż w mieście wydają renciści (839 zł), których sytuacja materialna zaliczana jest do najgorszych. Rolnicy żyją dziś lepiej niż przed laty, ale dystans do miasta pozostaje spory.
Ze wsi wszędzie jest dalej – do teatru, do lekarza, do szkoły. Na dobrych państwowych uczelniach studiuje dziś mniej dzieci rolników niż przed wojną. Swój pęd do wiedzy zaspokajają głównie w prywatnych uczelniach, jak najbliżej domu. Aby potem, z licencjatem w kieszeni, przeżywać rozczarowanie, jak niewiele jest wart. Miasto liczy, ile miliardów z kieszeni podatników wspomaga rolników, a wieś ma pretensje, że ciągle jest gorsza. Obie strony mają rację. To politycy są winni, że unijne pieniądze nie oderwały małych gospodarzy od ich spłachetków, nie pomogły w zdobyciu nowych źródeł utrzymania. Wieś ma dzisiaj więcej pieniędzy, ale perspektywy dla wiejskich dzieci pozostały marne.
Na progu transformacji w Elblągu było 50 tys. miejsc pracy, obecnie – już tylko 15 tys. A to przecież spore miasto. Najgorzej jest w małych. One nie mają powodu, by cieszyć się ze wstąpienia do Unii. Przedtem mieszkańcy pracowali w małych, lokalnych mleczarniach, masarniach, piekarniach. Integracja narzuciła surowe normy sanitarne, małe przetwórnie nie były w stanie ich spełnić. I większość padła. Żywność wytwarzają dziś wielkie, nowoczesne zakłady. Są daleko, zatrudniają mniej ludzi. Padły też małe warsztaty. Brudne technologie zostały zastąpione przez czyste, nowoczesne, ale gdzie indziej. W powiatowych miasteczkach na Podkarpaciu czy na ścianie wschodniej nie ma dziś gdzie pracować. Małe, prywatne firmy usługowe także tu nie powstają. Za mała siła nabywcza, za mało klientów.
W tym roku średnie wynagrodzenie w przemyśle w woj. mazowieckim wynosi 4317 zł, na Podkarpaciu 2689 zł. W budownictwie różnice są jeszcze większe. W Mazowieckiem zarobki doszły do 5006 zł, na Podkarpaciu to 2648 zł. Nic, tylko się pakować. Wielu to robi, do pracy dojeżdża dziś co czwarty Polak. I nadal się frustruje, bo on kosztów dojazdu do pracy, nie mówiąc o kosztach wynajęcia pokoju, nie odliczy sobie od podstawy opodatkowania. Zatrudniony w pozycji „koszty uzyskania przychodu” może sobie wpisać w PIT tylko około 500 zł rocznie. Mimo że pozycja „transport” przekroczyła już w budżetach domowych 9 proc.
Tymczasem właściciel firmy, nawet jednoosobowej, odlicza sobie od podatku nie tylko zakup samochodu (to te z kratką), ale także wiele innych pozycji. Bez względu na to, ile zarabia, składki ubezpieczenia społecznego wylicza tak, jakby jego płaca nie przekraczała 60 proc. średniej krajowej.
Różnice w Polsce między regionami najbogatszymi i najbiedniejszymi powiększają się. Są większe niż między Europą i Afryką. W woj. mazowieckim wytwarza się już 22 proc. PKB, na Podkarpaciu – zaledwie 3,7 proc. Te nożyce rozwierają się coraz mocniej. Różnice łagodzone są przez podatki, transfery finansowe i opiekę społeczną. W rezultacie w Mazowieckiem wydatki na osobę w rodzinie wynoszą 1233 zł, a na Podkarpaciu 784 zł. Ale szanse, że dzieci z Polski gorszej i lepszej będą miały podobne perspektywy, są coraz bardziej nierówne. Dlatego, choć żyje się lepiej, to wielu ludzi czuje się gorzej.
Joanna Solska