Na poznańskim Osiedlu Rusa stoi tzw. Deska (prawie 500 m długości, 18 klatek). Nieopodal Dworca Wschodniego w Warszawie ciągnie się niski, ale długi Jamnik (508 m, 43 klatki). Bryła Pekinu, stojącego na stołecznym Przyczółku Grochowskim, łamie się aż 8 razy. Katowicka Superjednostka, przy alei Wojciecha Korfantego, ma wprawdzie tylko 182 m długości, ale za to 15 pięter i 762 mieszkania. Na gdańskim Przymorzu zasłania świat kompleks gigantycznych bloków – Falowców. Najdłuższy z nich, stojący przy ul. Obrońców Wybrzeża, ma 860 m długości i 10 pięter wysokości. Do 1792 mieszkań prowadzi 16 klatek schodowych. W całym budynku od początku lat 70. żyje ponad 6 tys. lokatorów.
Ilu z mieszkańców tego typu domów zdaje sobie sprawę, że są – w ostatecznym rozrachunku – ofiarami eksperymentu, który rozpoczął Charles-Édouard Jeanneret-Gris, lepiej znany jako Le Corbusier? Słynny Le Corbusier?
Był 1947 r., ledwie skończyła się wojna, a Europa podnosiła się z gruzów. Mieszkańcy miast potrzebowali domów, które byłyby łatwe w budowie, tanie, wygodne i przede wszystkim dostosowane do nowego życia. Wyzwanie podjął właśnie Corbu. Jednostka mieszkaniowa – Unité d’Habitation – była w jego wydaniu pomysłem kompletnym. Przede wszystkim przytłaczała wielkością – miała 12 pięter i składała się w sumie ze 137 mieszkań dwupoziomowych. Ich wymiary były dostosowane do modulora – autorskiego kanonu proporcji człowieka, wymyślonego przez Le Corbusiera jeszcze w czasie wojny. Architekt przyjął średnią wzrostu amerykańskiego oficera policji, wynoszącą wówczas 183 cm, i to do niej dostosowywał wymiary projektowanych przez siebie budynków.
„Są dwa rodzaje mieszkań; w jednych powietrze jest zawsze czyste, w drugich zawsze pachnie kapustą” – pisał Janusz Ballenstedt w swoim monumentalnym dziele „Architektura. Historia i teoria”. W jednostce mieszkaniowej Le Corbusiera z pewnością kapustą nie pachniało. Wszystkie mieszkania miały tutaj okna z obydwu stron budynku, przez co wentylacja odbywała się na przestrzał.
Jednak tym, co naprawdę miało odróżniać jednostkę mieszkaniową od innych budynków wielorodzinnych, była jej samowystarczalność. Mieszkaniec mógł żyć bez wychodzenia na zewnątrz. Le Corbusier mówił, że jego nowe realizacje powinny być maszynami do mieszkania. W projekcie znalazło się miejsce dla kilku sklepów, przedszkola, sal gimnastycznych i hotelu dla niespodziewanych gości. Na dachu znajdował się zaś basen oraz przestrzeń rekreacyjna, dla której ozdobą miały być fantazyjne kształty kominów wentylacyjnych. Dziś to nic nadzwyczajnego, 60 lat temu taki pomysł był rewolucyjny. To właśnie dzięki tej samowystarczalności budynek taki szybko zyskał miano superjednostki.
Pierwsza realizacja tego typu nabrała realnych kształtów w 1952 r. w Marsylii – Cité Radieuse do dziś zachwyca znawców architektury na całym świecie i jest celem pielgrzymek miłośników architektury. Kolejne powstały w Nantes (1955 r.), Briey (1963 r.), Firminy (1965 r.) i na berlińskim Westendzie (1957 r.) i cieszą się nie mniejszym zainteresowaniem.
Dużo, szybko, tanio
Idea Le Corbusiera dość szybko została podchwycona za żelazną kurtyną. We wschodniej części kontynentu potrzeby mieszkaniowe były jeszcze większe niż na Zachodzie, a możliwości finansowe wystarczająco skromne, by pomysł budownictwa taniego i masowego opanował umysły władców. Gorzej było z wykonaniem.
W założeniach jednostki mieszkaniowe były obiektami przeznaczonymi dla klasy średniej. To oznaczało wysoki standard wykonania i dopracowanie w najdrobniejszych szczegółach. Dość powiedzieć, że korytarze marsylskiej Cité Radieuse ozdobione są kunsztownymi mozaikami, nad drzwiami prowadzącymi do mieszkań zainstalowano zaś kolorowe lampki ułatwiające orientację.
Na takie szczegóły nikt jednak tutaj nie zwracał uwagi. Masowe budownictwo było przeznaczone dla klasy robotniczej. Najważniejsze było, by wznosić dużo, szybko i tanio, detale miały mniejsze znaczenie. Jak Polska długa i szeroka powstawały gigantyczne bloki. Od superjednostki taki np. gdański Falowiec odróżnia się więc nie tylko rozmiarami (jest większy), ale też jakością wykonania. Do mieszkań wchodzi się tu bezpośrednio z klatek schodowych bądź z zewnętrznych galerii, które są prawdziwym utrapieniem wszystkich mieszkańców, zwłaszcza zimą, gdy do domów wdziera się chłód.
– Nigdy nie widziałam ani oryginalnych planów w rysunku, ani makiet Falowca, ale myślę, że w projekcie konkursowym miały one i ogrody na dachu, i piętra usługowe – uważa dr Gabriela Rembarz z Zakładu Rozwoju Miasta Wydziału Architektury Politechniki Gdańskiej. Rembarz w Falowcu się wychowała i do dziś ma do bloku wielki sentyment. Być może dlatego zawodowo zajmuje się wielkimi osiedlami mieszkaniowymi i ich przekształceniami. Jednocześnie podkreśla, że po latach zapomnienia Falowiec odzyskuje właśnie należne mu miejsce w historii polskiej architektury, znów zaczynają się nim interesować naukowcy, dziennikarze i krytycy, a także turyści, znudzeni turystycznymi szlagierami Trójmiasta. – O wschodzie słońca, kiedy powietrze jest przejrzyste, Falowiec jest najpiękniejszy. Niestety budynek od dawna nie jest ani biały, ani szary, jak nakazywał dogmat modernistów, ale kiczowato różowo-brzydki.
Łamaniec
– O Pekinie złego słowa nie dam powiedzieć – ekscytuje się Teresa Woźna, która od 30 lat żyje w jednym z najdziwniejszych bloków mieszkalnych w naszej części Europy. Stojący na warszawskim Przyczółku Grochowskim budynek tworzy kompleks, składający się z 1800 mieszkań dla ponad 7 tys. osób. To pewnie dlatego zyskał swój przydomek.
Wzniesiono go na początku lat 60. według projektu Oskara i Zofii Hansenów. Dzięki kolejnym załamaniom bloku udało im się stworzyć cichą i zieloną oazę, tuż obok ruchliwej, czteropasmowej alei Stanów Zjednoczonych. Wewnątrz kompleksu zlokalizowano nie tylko tereny zielone, ale także szkołę i przedszkole – dzieci mogą do nich dotrzeć bezpiecznie, bez przechodzenia przez którąkolwiek z ulic.
– Pekin jest zaprojektowany z myślą o mieszkańcach – przekonuje Teresa Woźniak – dzięki temu, że to taki zawijas, głosy wydobywające się z mieszkań są odpowiednio tłumione. Poszłam na dziedziniec nowych bloków deweloperskich. Wewnątrz jest akustyka jak w studni – nigdy nie chciałabym tam mieszkać.
Oprócz tych niekwestionowanych zalet Pekin ma jednak swoje wady. Gościowi z zewnątrz trudno się tu połapać, w którym punkcie kompleksu akurat się znajduje i w którym kierunku ma pójść, by dotrzeć do celu. Mieszkańcy do dziś opowiadają sobie anegdoty o zagubionych listonoszach. Przed laty poruszanie się po Pekinie ułatwiał ciąg galeryjek biegnących wzdłuż każdego piętra, dzięki którym można było przejść na drugi kraniec bloku, nie moknąc w deszczu. Zmorą mieszkańców były jednak dzieci jeżdżące tamtędy na rowerach i wrotkach oraz złodzieje. Nie tylko bowiem drzwi do mieszkań, ale też kuchenne okna wychodzą tu wprost na galerie. Dziś poszczególne wspólnoty mieszkaniowe zamknęły część z nich grubymi kratami. Dostęp do nich mają tylko mieszkańcy.
– To znak czasów. Czekamy na monitoring na osiedlu, na razie administracja wywiesiła bijące po oczach informacje, że osiedle jest monitorowane, kamer jednak nigdzie nie ma – śmieje się Teresa Woźna.
Poziom wyżej
Próżno szukać w Polsce budynku, który wszechstronnością swoich funkcji byłby choćby zbliżony do Cité Radieuse. O basenie na dachu mieszkańcy Polski Ludowej mogli co najwyżej pomarzyć. W latach 60. i 70. dominował raczej trend, który nakazywał budowę infrastruktury w pobliżu, ale nie w obrębie bloków mieszkalnych. Dopiero po zmianie ustrojowej gwałtowny wybuch kapitalizmu sprawił, że partery budynków zaczęły być zagospodarowywane przez drobnych przedsiębiorców. Poznańska Deska skupiła chyba wszystkie zakłady fryzjerskie w okolicy – w całym bloku jest ich aż pięć. Z kolei warszawski Jamnik to prawdziwe zagłębie sukien ślubnych – na 500 m długości jest tutaj 9 salonów, oferujących kreacje dla panien młodych (oprócz tego są tu też trzy banki, przychodnia lekarska, szkoła języków obcych i sklep mięsny).
Były też takie założenia, jak warszawskie osiedle Za Żelazną Bramą, składające się z bloków, które spokojnie mogłyby pretendować do miana superjednostek, jednak odarcie ich z pozamieszkaniowych funkcji sprawiło, że stały się jedynie odczłowieczającymi, gigantycznymi noclegowniami w centrum stolicy.
Próżno też szukać w Polsce bloków mieszkalnych wybudowanych po wojnie, w których architekci pofolgowaliby sobie z mieszkaniowymi normami narzuconymi przez władzę. Kuchnie są tu małe, a niekiedy także pozbawione okien, zaś metraż przeznaczony na czteroosobową rodzinę wprawiłby w zdumienie nawet Le Corbusiera, który sam pod tym względem zbyt hojny nie był. Wyjątkiem jest Mezonetowiec, nazwany od francuskiego słowa maissonette, jakim określa się mieszkania dwupoziomowe. Budynek stoi we Wrocławiu przy ul. Kołłątaja (choć najdłuższy w tym mieście jest tzw. Mrówkowiec). Autorką jest wrocławska architekt Jadwiga Grabowska-Hawrylak, w projekcie zainspirowała się wnętrzami z jednostek mieszkaniowych francuskiego architekta: to jedyny blok mieszkalny powstały w PRL, w którym mieszkania są dwupoziomowe. Dziś jest w opłakanym stanie, a na jego tyłach mieszkają bezdomni. Na miano superjednostki mezonetowiec jednak nie zasługuje, jest na to za mały.
Jedyna i najprawdziwsza
– Superjednostka w Polsce jest jedna – zastrzega Katarzyna Jendrośka z Katowic. Ma na myśli budynek przy alei Korfantego w Katowicach, który nazwą odwołuje się do dzieła Le Corbusiera. Pod względem wielkości to trzeci po gdańskim Falowcu i warszawskim Pekinie budynek mieszkalny w Polsce. To także temu budynkowi, zaprojektowanemu przez Mieczysława Króla, najbliżej do idei wymyślonej przez Le Corbusiera.
Już z samego wyglądu katowicka Superjednostka podobna jest do Cité Radieuse. Mieszkania tutaj nie są wprawdzie dwupoziomowe, a okna na przestrzał, próżno jednak w nich szukać kaloryferów. Zimą ogrzewanie zapewnia specjalna konstrukcja ścian grzewczych. Już na etapie projektu założono tu takie udogodnienia jak podziemny parking czy aż 17 lokali przeznaczonych wyłącznie na funkcje usługowe. Co więcej, katowicka Superjednostka wspiera się na żelbetowych nogach – pilotis – niemal takich samych jak u Le Corbusiera. Mają one znaczenie nie tylko konstrukcyjne, w pierwotnym założeniu przestrzeń między nimi miała być miejscem dla bezpiecznej zabawy najmłodszych mieszkańców.
Gdy kilka lat temu do Superjednostki wprowadzały się dwie studentki ASP – Katarzyna Jendrośka i Małgorzata Orzechowska – budynek przytłoczył je swoim ogromem. – Tutaj trzeba wiedzieć, do której windy się wsiada, bo żadna nie zatrzymuje się na wszystkich piętrach. Tylko na trzech poziomach można przejść korytarzem wzdłuż całego budynku – to właśnie tu najbardziej wytrwali uprawiali jogging. Superjednostki trzeba się było uczyć, żeby tu żyć – wylicza Jendrośka.
– Musiałyśmy się jakoś w tym odnaleźć, coś z tym zrobić – dodaje Orzechowska. – Najlepszym rozwiązaniem było przetworzyć wszystkie te emocje i wrażenia na sztukę. Przez blisko trzy lata artystki chodziły po dachach otaczających budynków. Nie ma jednak takiego miejsca, z którego dałoby się ten obiekt sfotografować w całości – zawsze coś go zasłania.
– W teorii każdy z balkonów Superjednostki jest taki sam. W praktyce mieszkańcy od zawsze starali się na swój sposób urozmaicić ich wygląd. Fotografując je stworzyłyśmy gigantyczne kolaże, dzięki którym można było obejrzeć budynek w pełnej krasie – zauważa Katarzyna Jendrośka. – Gdy zaczynałyśmy projekt, na jednym z balkonów rosła całkiem pokaźna brzoza. Potem pojawili się robotnicy i zaczęli odnawiać elewację. Wszystkie balkony znów stały się identyczne.
Katowicka Superjednostka miała to szczęście, że lifting, który właśnie przechodzi, prowadzony jest zgodnie z modernistycznymi kanonami. Budynek został odmalowany na biało, ominęła go więc moda na pastelowe abstrakcje, przed jakimi nie udało się ustrzec Falowca, Jamnika i Deski. Widokiem odnowionej dumy modernistycznych Katowic nie będzie się można jednak cieszyć zbyt długo. Władze miasta już podjęły decyzję o zabudowie działek bezpośrednio przed Superjednostką. Powstaną tam wysokościowce, które całkowicie zasłonią ją od strony alei Korfantego.
Dla prof. Irmy Koziny z Zakładu Historii Sztuki Uniwersytetu Śląskiego będzie to najprawdziwsza zbrodnia. – Superjednostka to jeden z najwybitniejszych przykładów powojennego modernizmu w Polsce. Jeśli ją zasłonimy, Katowice stracą atrakcję, którą mogłyby się chwalić na całym świecie – przekonuje. – To dotyczy zresztą także i innych tego typu budynków. Niestety, w Polsce pojęcie zabytek zarezerwowane jest dla czegoś, co powstało przed wiekami.
tekst i fotografie Filip Springer/visavis.pl
Najdłuższe budynki mieszkalne w Polsce
• Pekin (Warszawa): 1500 m długości, od 4 do 7 pięter, 23 klatki. Proj. Zofia i Oskar Hansenowie.
• Falowiec (Gdańsk): 860 m, 10 pięter, 16 klatek. Proj. Tadeusz Różański, Danuta Olędzka i Janusz Morek.
• Jamnik, inaczej Tasiemiec, Długas (Warszawa): 508 m, 4 piętra, 43 klatki. Proj. Jan Kalinowski.
• Deska (Poznań): 450 m, 10 pięter, 18 klatek. Proj. Miastoprojekt.
• Mrówkowiec (Wrocław): 235 m, 11 pięter, 9 klatek. Proj. Leszek Zdek.
• Superjednostka (Katowice): 182 m, 15 pięter, 3 klatki. Proj. Mieczysław Król.