Częściej Nobel literacki wprawia w konsternację (kto to jest? – pytają czytelnicy) niż sprawia radość. Tym razem tak nie było, dostał go bowiem pisarz, którego dobrze znamy i którego sama „Rozmowa w »Katedrze«” na Nobla zasługuje. „Cieszę się tak, jakby nagrodę dostał mój kuzyn” – komentował jeden z czytelników na forum internetowym. Llosa w Polsce od dawna był ważny. Moda na jego książki była związana z boomem literatury iberoamerykańskiej, który trwał aż do lat 80. Na kolejne powieści Cortazara czy Marqueza czekało się z niecierpliwością.
Llosa nigdy jednak nie miał wiele wspólnego z tym, co nazywano realizmem magicznym. „Czy u mnie ktoś lata albo znika?” – żartował wielokrotnie. Interesował go za to obraz społeczeństwa poddanego dyktaturze. Polska fala mody była tak silna, że wydawców iberoamerykańskich interesowały opinie polskiej krytyki. Wiedzieli bowiem, że polscy czytelnicy byli liczącą się grupą, która zapewniała powodzenie książce. Kiedy moda przeminęła, kiedy studentki już nie przechadzały się z „Grą w klasy” Cortazara czy powieścią „Sto lat samotności” Marqueza po ulicy, Llosa, choć odmienny, pozostał najchętniej czytanym pisarzem latynoamerykańskim.
Rozmowa o Polsce
Polski sentyment do Llosy brał się stąd, że „Rozmowę w »Katedrze«” czytano w 1975 r., kiedy się ukazała, nie tylko jako obraz dyktatury w Peru za generała Odrii, ale jako powieść o Polsce, której tutaj nikt nie mógłby napisać. Bliskie były nam potyczki z cenzurą, masowe „spontaniczne” manifestacje, na które zwożono autokarami podstawionych ludzi, ale też skomplikowane relacje z rządzącymi. „Ta historia często się u nas powtarzała – mówił Llosa w „Wall Street Journal”. – Jeśli ojciec był biznesmenem, to musiał mieć koneksje z władzą. Tylko w ten sposób mógł prosperować. Interesowało mnie, co się stanie, kiedy syn, idealista wierzący w sprawiedliwość, odkryje, że ojciec służy systemowi, który morduje, cenzuruje i korumpuje”.
Santiago, jeden z bohaterów „Rozmowy w »Katedrze«”, jest dziennikarzem pisma „Kronika”, tak jak sam Llosa, który zaczął pracę w dziale kryminalnym gazety jako piętnastolatek. Santiago, buntownik i rewolucjonista, odkrywa, kim jest jego ojciec, wielki potentat finansowy. Ucieka więc i od rodziny, i od polityki, skazuje się na marginalizację. Dzisiaj czytana powieść nie tylko nic nie traci, ale jeszcze zyskuje. Możemy docenić jej wyrafinowaną (też na tle innych książek Llosy) konstrukcję, przecinające się strumienie świadomości poszczególnych bohaterów i pomieszane czasy – rozmowy toczą się niejako jednocześnie, choć dzieli je wiele lat. W tle jest też zagadka kryminalna: kto i dlaczego zabił prostytutkę Hortensję, która przez jakiś czas była kochanką szefa urzędu bezpieczeństwa Cayo Bermudeza.
Llosa tasuje swoich bohaterów jak karty w talii. Przyglądamy się każdej z nich przez dłuższą chwilę i w zbliżeniu, ku naszemu zaskoczeniu, pokazują zupełnie inne oblicze, niż nam się wydawało. Nikt w tym świecie nie pozostaje bez skazy, więcej – ludzkie gesty okazują się wynikać z wyrachowania, a morderstwo bywa wyrazem straszliwej bezradności. „Nie wierz nawet własnej matce” – mówi Cayo, postać, która jako jedyna ma tylko jedną, potworną i wyrachowaną twarz. Jest połączeniem władzy i przemocy. Szef urzędu bezpieczeństwa, widząc młodą kobietę, zawsze wyobraża sobie seks, który jest jednocześnie zadawaniem tortur: ucinanie języka, nadziewanie na rozżarzony pręt, wyłupianie oczu. Zwykłe przyjemności stanowią, jak widać, zbyt małą podnietę dla jego wyobraźni.
Wszyscy, oprócz Bermudeza, są w większej lub mniejszej mierze ofiarami. Przede wszystkim kobiety. Życie prostytutek u Llosy to historie powolnego upadku i nieustannego upokorzenia. Te sceny z domów publicznych, ale i szpitali, przypominają naturalistyczne obrazy znane z książek Emila Zoli. W innej znanej powieści „Święto kozła”, w której sportretował z kolei Dominikanę pod dyktaturą, chłopi oddają swoje córki jako prezenty dla tyrana. Kiedy Llosa pojechał do Iraku w trakcie amerykańskiej inwazji, odkrył, że to zjawisko i tam funkcjonowało – kobiety zabierano wprost z ulicy i zmuszano je, by prezentowały się przed obliczem watażków jako towar.
Największą ofiarą u Llosy jest zaś ten, kto wręcz masochistycznie poddaje się przemocy, bo nie potrafi jej się przeciwstawić. U którego nie zaszczepiono żadnych mechanizmów obronnych. A to dlatego, że od dzieciństwa był jej poddawany, wcześnie został złamany i poniżony. Z takich jednostek zbudowane są społeczeństwa Ameryki Łacińskiej.
Idealne obiekty przemocy
Podobną diagnozę społeczną Llosa stawiał już w swojej debiutanckiej powieści „Miasto i psy” z 1962 r., opowiadającej o szkole kadetów w Limie. Sam przeszedł taki trening w „machismo”, czyli kulcie siły męskiej powiązanej z seksem i przemocą. Do szkoły wysłał go jego własny ojciec, który uznał, że jest zbyt zniewieściały i chciał go zahartować. Na szczęście Llosa potrafił wybronić się dzięki talentowi literackiemu – pisał listy i opowiadania pornograficzne. W powieści pokazuje i takich, którzy się nie wybronili, więc stali się idealnymi obiektami przemocy. Obraz „chrztu” pierwszorocznych kadetów jest niezwykle mocny, podobnie jak sceny gwałtu na kolegach (mowa jest też o kurach i psie). „Chroń swój karabin, tak jak swoje jaja” – takich zasad uczą się kadeci.
Wściekli wojskowi na dziedzińcu szkoły publicznie spalili tysiąc egzemplarzy tej książki. I właściwie tylko przyczynili się do tego, że stała się bestsellerem.
Temat „machismo” i wojska pojawia się w kolejnych książkach Llosy, w „Święcie kozła”, „Kto zabił Palomina Molero” czy „Lituma w Andach”, zaś w „Historii Alejandra Mayty” Llosa rozlicza się z własną komunistyczną przeszłością. Śladów autobiograficznych w całej jego twórczości jest mnóstwo, choćby w powieści „Ciotka Julia i skryba”, niezwykle popularnej w Polsce. Ta książka wywołała w jego ojczyźnie skandal obyczajowy, Llosa opisuje tam bowiem swoje perypetie ze ślubem, który rzeczywiście chciał wziąć z krewną. Wśród jego książek znajdą się i takie, które wydają się odreagowaniem poważnych tematów, choćby frywolne „Zeszyty do Rigoberta” czy niedawno wydane w Polsce „Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki” – erotyczne czytadło.
Ostatnie rzeczy nie mają już tej klasy co dawne powieści, w „Szelmostwach” trudno rozpoznać rękę wielkiego eksperymentatora prozy. Może tę passę zmieni jego najnowsza powieść (niedługo ukaże się w Polsce) o brytyjskim konsulu, który przygotowywał raporty o ludobójstwie w Kongu Belgijskim.
Nobel bywa nazywany pocałunkiem śmierci, a to dlatego, że dostają go często pisarze niegdyś wybitni. Nie zawsze, na szczęście, to się sprawdza, już po Noblu napisane „Muzeum niewinności” Pamuka należy do jego najlepszych powieści. Może tak samo będzie z Llosą.
Od komunizmu do konserwatyzmu
Ta nagroda ma wymiar polityczny, ale tym razem nie był on tak oczywisty jak zazwyczaj. Nagrodzono bowiem literaturę, a nie sprawę, w imię której występuje pisarz. Wybory Llosy bywały kontrowersyjne. Przeszedł drogę od komunizmu po liberalny konserwatyzm. Był tak jak Marquez zaangażowany w rewolucję kubańską. Jednak podczas gdy Marquez nadal popiera Fidela Castro, Llosa broni dziś dysydentów. Pisarze przyjaźnili się aż do słynnego incydentu, o którym opowiadał tłumacz Carlos Marrodan Casas w „Gazecie Wyborczej”: „Jest uroczysta premiera filmu o słynnej katastrofie lotniczej w Andach. Idą naprzeciw siebie: Marquez z rozpostartymi ramionami i Llosa, który – co tu dużo mówić – jednym bokserskim ciosem go nokautuje. Mówiono, że poszło o Fidela Castro. Ale, zdaje się, powód był bardziej osobisty: Marquez smalił cholewki do Patrycji, drugiej żony Llosy. Może ten nokaut symbolicznie zakończył boom literatury latynoamerykańskiej? W każdym razie był końcem wspaniałej przyjaźni. A Llosa jest autorem jednej z najcenniejszych książek o Marquezie – »Historii pewnego bogobójstwa« – która dziś jest białym krukiem, bo Llosa nie pozwala jej wznawiać. Może Nobel ich pogodzi”.
W 1990 r. Llosa startował w wyborach prezydenckich w Peru, ale przegrał z nieznanym nikomu Alberto Fujimorim. Po tej politycznej porażce przeprowadził się do Madrytu, przyjął obywatelstwo hiszpańskie i obserwował z daleka sytuację w kraju. Zachodnia prasa często mu wypomina, że poparł amerykańską interwencję w Iraku. Zabiera głos jako publicysta i komentator sytuacji w Ameryce Łacińskiej i właściwie częściej dyskutuje się z jego poglądami niż z nowymi książkami.
Tymczasem można dziś, zwłaszcza w Polsce, czytać jego dawniejszą twórczość jako wzór literatury zaangażowanej, której u nas brakuje. „Rozmowa w »Katedrze«” jest przecież z jednej strony tradycyjną powieścią balzakowską o straconych złudzeniach i utracie niewinności, ale z drugiej strony, to modelowa powieść zaangażowana. Nie tylko dlatego, że pokazuje uwikłanie w system władzy. Ważniejsze jest to, że z założenia ma ona wzbudzić nieufność czytelnika, wszystkie sądy i postawy trzeba wziąć w nawias. Jak w kalejdoskopie postacie ulegają ciągłej dekonstrukcji i rozpadowi. Nie można być w takiej sytuacji biernym odbiorcą, ta powieść wymaga od czytelnika, by weryfikował sam siebie, nie identyfikował się, nie ufał swoim wrażeniom i sądom.
„Wierzę, że literatura może kształtować krytyczne osobowości, które nie dadzą sobą manipulować” – mówił Llosa. I o to chodzi – a nie o wyrażanie określonych poglądów – w zaangażowanej literaturze.
Justyna Sobolewska