Unia Europejska chce, byśmy wiedzieli, że mnóstwo inwestycji wokół nas jest realizowanych dzięki pieniądzom z unijnych funduszy strukturalnych. Skłonna jest nawet za taką reklamę płacić. Ale unijne rozporządzenie dotyczące promocji takich projektów brzmi na tyle ogólnie, że wszystko zależy od pomysłowości budowniczych i firm, które wynajmują. Z tym bywa różnie. Np. spot reklamowy zrealizowany przez Port Gdynia, który za prawie 100 mln zł pogłębił swoje kanały, to raczej przykład karnego wypełnienia obowiązku niż rzeczywistej promocji integracji europejskiej. W ekspresowym tempie lektor zarzuca nas informacjami o dokładnej kwocie dofinansowania, fachowej nazwie inwestycji i funduszu, z którego wsparcie otrzymał port. Zabrakło czasu choćby na wyjaśnienie, co daje inwestycja miastu, regionowi czy polskiej gospodarce.
Choć Unia każe informować o swoim wsparciu, nie określa ani konkretnych kwot, jakie trzeba na to przeznaczyć, ani formy reklam – z jednym wyjątkiem. Jeśli pomoc przekracza 500 tys. euro, trzeba postawić informujące o projekcie tablice z odpowiednim logo. Ale i wówczas szlachetne intencje niekoniecznie są realizowane z głową. W Warszawie, wzdłuż kilku głównych ulic, stoją tablice promujące system zarządzania ruchem ulicznym. Niestety, informacja podana na nich drobnymi literami nie daje większości kierowców szansy, by zorientowali się, o co chodzi. Chyba że właśnie stoją w korku. Podobnie masowo produkowane przez beneficjentów pomocy unijnej kubeczki, długopisy, notatniki i wszelkie inne gadżety raczej nie są najlepsza formą wydawania naszych wspólnych europejskich pieniędzy. Ale przecież Bruksela chciała dobrze – w końcu sami ją oskarżamy, że zazwyczaj wszystko zbyt sztywno reguluje. Tym razem jest inaczej, ale rezultaty – przynajmniej w Polsce – nie zachwycają.