Tyle lat nie mogliśmy dociec, dlaczego polskie filmy nie przebijają się do grona oscarowych laureatów. Próbowaliśmy winą obciążać a to scenarzystów, a to reżyserów, a to polskich aktorów. Czasem wydawało się, że to musi być efekt międzynarodowego spisku albo amerykańskiej zaściankowości, skoro akademicy nie dostrzegali walorów filmów, które nam tak bardzo się podobały.
Dopiero solidne badania naukowe kalifornijskiego uniwersytetu otwierają nam oczy na rzeczywistość. Żeby triumfować w Hollywood, trzeba być chorym! A w każdym razie prowadzić sprzyjający chorobom tryb życia. Właśnie ujawniono, że spośród aktorów i aktorek nominowanych do Oscara blisko 10 proc. przeszło zawał serca, a ponad 7 proc. miało udar mózgu. Jeśli dodać do tego choroby nowotworowe, marskość wątroby i zaburzenia psychiczne – suma dojdzie do 100 proc. Można domniemywać, że podobne badanie wśród reżyserów dałoby takie same wyniki. Co potwierdza powszechną intuicję, że Hollywood to wyjątkowo chore środowisko.
W sieci zaroiło się od kopii tego sensacyjnego newsa. Ale na przykład na stronie internetowej „Hollywood Today” pod wiadomością z odkrywczym i ostrzegającym tytułem „Sława nie chroni gwiazd przed ryzykiem udaru” na wszelki wypadek wyłączono możliwość komentowania wątku.
Zważywszy, że ludzie z naszego środowiska filmowego, a zwłaszcza aktorzy i aktorki, prowadzą bardzo zdrowy, wręcz higienicznie nienaganny tryb życia (o czym wiemy z licznych wywiadów w tzw. prasie kolorowej), musimy wreszcie przestać oczekiwać, że polskie filmy zdobędą uznanie w Hollywood. Na to my, Polacy, jesteśmy zbyt zdrowi.
Co gorsza, znany jest przypadek Sharon Stone, której zdawało się, że pokona hollywoodzkie fatum i postanowiła żyć zdrowo. Udar dopadł ją w trakcie joggingu. Zdarzyło się to 11 lat po nominacji do Oscara, co tylko potwierdza przenikliwość członków akademii – oprócz talentu i urody rozpoznali w niej te znamiona, których z uporem nie chcą dostrzec u naszych artystów.