Archiwum Polityki

Korespondencja z frontu

Dlaczego człowiek człowiekowi bywa wilkiem, a nie Czerwonym Kapturkiem? – zastanawiał się mój znajomy, mający skłonność do amatorskiego filozofowania. Ten sam znajomy, po codziennej lekturze newsów i oglądaniu obrazków podsuwanych przez telewizje, doszedł do wniosku, że głupców, jakich mało, jest stanowczo za dużo. Dzieliłby się dalej swoimi przemyśleniami, ale dostał powołanie na front, na pierwszą linię wojny polsko-polskiej, z szansą zostania kombatantem w odległej przyszłości. Podobno medale za udział w zmaganiach są już magazynowane, na zajęciach poborowi uczą się poprawionej wersji hymnu: zamiast „póki my żyjemy”, obowiązuje (zgodnie zresztą z oryginalnym tekstem) fraza „kiedy my żyjemy”. Bo – jak objaśnił autorytet – „póki” oznaczałoby, że walka dogaśnie razem z nami. Natomiast „kiedy” to zapowiedź permanentnej wojny, rozpisanej na pokolenia. Nie będzie to wojenka lokalna. Dowódcy pilnują, by poszerzyć jej zasięg.

Korespondentów wojennych dzisiaj nie brakuje, czytelnicy i słuchacze są informowani na bieżąco, kto znalazł się w kotle, swojskim kotle pod parą, komu udało się poderwać do ataku komandosów i zdobyć przyczółek na tyłach wroga, kogo po ciężkich bombardowaniach stać już tylko na planowy odwrót, wojnę pozycyjną za pomocą rozpylanej mgły, wciskającej się do pustostanów głów. Korespondenci zwracają uwagę na udział batalionów kobiecych, ruchliwość fizylierek nieraz odważniejszych i bardziej zdeterminowanych niż mężczyźni: żadna przeszkoda, żadna barierka im niestraszna, prą naprzód jak wiosenne burze. Doceniona także została praca wywiadu: sławny as, kryptonim Tomcio, chociaż na emeryturze dla zasłużonych, jednego dnia klęczy rozmodlony w katedrze, drugiego dnia wzywa do powstania z kolan w Brukseli. Poetów wciela się do jednostek szturmowych mimo protestów rodzin. Mowa wiązana przydaje się do wiązania przeciwników. Tam, gdzie przejdą poeci, trawa nie porośnie: Milanówek już odbity, plac Zamkowy pod obstrzałem poezji śpiewanej, na Krakowskim coraz ciaśniej: otoczono bunkier Przekąska-Zakąska.

Podobno (tak słyszałem) stratedzy wojny polsko-polskiej liczą na to, że prawdziwych patriotów wesprą w potrzebie Śpiący Rycerze, mieszkańcy groty w Tatrach. Pamięć historyczna przypomniała komu trzeba, że zgodnie z legendą Śpiący obudzą się i pospieszą z pomocą zwolennikom słusznej sprawy i oscypka bez unijnych certyfikatów.

Na Śpiących Rycerzy przyjdzie nam jeszcze poczekać, obserwując pole bitewne o powierzchni całego kraju. Niedawno na plan pierwszy wysunął się Śląsk. Wódz Naczelny rzucił do walki gwardię, wołającą po poderwaniu się do ataku:

Karliku, Karliku/Nosisz ausweis w koszyku/Karliku, Karliku/Powiedz – der, die, das!

Wódz Naczelny… O, to dopiero jest postać – postać na mównicy. Rano, zaraz po przebudzeniu, ćwiczy przed lustrem marsową minę i zastanawia się, komu jeszcze nie wydał wojny. A gdy już to ustali, postukuje w sufit i ściany, żeby sąsiedzi wiedzieli, kto tu rządzi, kto jest gospodarzem. Po śniadaniu przyjmuje meldunki Starych Wiarusów, żeby było tak jak w literaturze, tak jak u Wyspiańskiego. Ale wojna polsko-polska to nie jest Wyspiański. Prędzej Dostojewski, autor aforyzmu: „Gdyby na świecie wszystko działo się rozumnie, to nic by się nie działo”.

Pora na zmianę tonu. Korespondent wojenny wraca do cywila, szukając na półkach biblioteki odpowiedzi na pytanie, skąd wziął się ten wybuch nienawiści, niedający się wytłumaczyć bólem żałoby. „Trudno przyjąć do wiadomości, że przypadkowe okoliczności nas unieszczęśliwiły czy starania nasze udaremniły, nie zaś cudza zła wola. Nie każdego stać na stoicką afirmację rzeczywistości takiej, jaka jest, dlatego że jest – pisał Leszek Kołakowski. – Potrzebujemy koniecznie złowrogich sił, złośliwych i nikczemnych intencji przeciw nam wymierzonych, byśmy nie podjęli samoagresji… Widzimy codziennie, że najbardziej prymitywne, najciemniejsze ruchy czy partie polityczne mówią bezustannie o spiskach wymierzonych w naród czy państwo i na tym wyczerpuje się ich ideologiczna siła. Dobrze jest budować sobie poparcie krzykiem, który tłumaczy, że upośledzeniu czy biedzie winien jest zawsze jakiś »obcy«, istota nie całkiem ludzka…”. To by się zgadzało: katastrofa stała się zaplanowanym zamachem. Znalazł się wróg i współpracujący z nim zdrajcy. A więc „obcy”, wykluczeni ze zbiorowości mimo zajmowanych stanowisk i piastowanych funkcji. Dlatego wolno ich wyzywać od ostatnich i stawiać pod krzyżem – pręgierzem. Krzyk zagłuszy wątpliwości, gdyby ktoś je miał.

Jak długo potrwa polsko-polska wojna? Pewnie długo, bo trzeba czasu, by na miejscu nienawiści ślepej i głuchej pojawił się wstyd, jak marnie wypada bilans życia wypełnionego oskarżeniami i wezwaniami do samosądów. Ilekroć o tym myślę, przypomina mi się opowiadanie Antoniego Słonimskiego. Nie spodziewał się gości, lecz pospieszył otworzyć drzwi, słysząc dzwonek. W drzwiach stał niemłody już mężczyzna z bukietem kwiatów, wyraźnie zdenerwowany:

– Nie uprzedziłem o wizycie – wybąkał. – Bałem się, że pan nie zechce ze mną rozmawiać. Nazywam się Pietrkiewicz, mieszkam w Londynie. To ja w trzydziestym dziewiątym napisałem wiersz, w którym domagałem się szubienicy dla pana, dla Tuwima i Wittlina. Przepraszam.

Do ilu drzwi zastukają po latach dzisiejsi siewcy nienawiści? Niepotrzebnie pytam, nie zastukają, nie zadzwonią. Najwyżej wyślą esemesa.

Polityka 19.2011 (2806) z dnia 03.05.2011; Felietony; s. 89
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną