Paweł Tarnowski: – Miniony rok był dla polskiej gospodarki niezły. PKB wzrósł o 3,8 proc., produkcja przemysłowa o blisko 10 proc. Rosła też konsumpcja, zatrudnienie i płace. Czy w największych firmach sytuację oceniano podobnie?
Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek: – Tak. Na początku 2009 r., kiedy robiliśmy badania nastrojów w biznesie, szefowie firm nie byli optymistami. Kryzys dopiero się rozkręcał, banki generalnie odmawiały kredytowania, sporo spółek popadło w tarapaty z opcjami walutowymi. W tej grupie przedsiębiorstw – w przeciwieństwie do małych i średnich firm, które uważały, że łatwiej sobie poradzą, bo są bardziej elastyczne – dominował niepokój i pesymizm. W 2010 r. podobne badanie pokazało zmianę sytuacji. Duże przedsiębiorstwa, obserwując poprawę na rynkach finansowych, nabrały optymizmu i zaufania. W mniejszych nastroje zaczęły się warzyć, m.in. z powodu zmiany struktury konsumpcji i skierowania uwagi konsumentów na produkty dostarczane przez większe, markowe firmy.
Lepsze nastroje i stopniowo rosnący popyt nie skłoniły jednak dużych firm do bardziej śmiałych inwestycji.
Bo ten wzrost popytu i sprzedaży nie był jednak dostatecznie silny. Przedsiębiorstwa miały ciągle dość wolnych mocy produkcyjnych, sięgały one średnio 20 proc. Jedynie w branży budowlanej, ze względu na ogromny program tworzenia w Polsce infrastruktury drogowej, były wykorzystane w większym stopniu. Owszem, przez cały 2010 r. sprzedaż rosła, ale bez szaleństw, średnio o 5 proc. A przecież w latach 2005–08 ten sam wskaźnik sięgał 12–14 proc. Nie było więc racjonalnych powodów, żeby już na tym etapie ostro inwestować. I nikt też tak w praktyce nie robił.
Ten moment, kiedy potrzeba inwestycji stała się bardziej oczywista, wreszcie nadszedł?
Pod koniec ubiegłego roku pojawiły się pierwsze, nie do końca pewne sygnały, że tak się właśnie dzieje. A sam początek obecnego był imponujący. W styczniu, jak wynika z danych NBP, aż o 13 mld zł zmniejszyły się bankowe depozyty firm. Co więcej – o kolejne 2 mld wzrosło ich zaangażowanie kredytowe. Te ogromne środki nie mogły pójść na bieżącą działalność, którą spółki i tak miały z czego finansować, a właśnie na przygotowanie inwestycji. W lutym i marcu sytuacja się co prawda nieco zmieniła, depozyty przedsiębiorstw przestały się kurczyć, ale kredyty dalej lekko rosły.
Skąd tak krótki zapał do inwestowania?
Doszło do całej serii wydarzeń niesprzyjających rozwojowi światowej gospodarki: fali zamieszek i rewolucji w Afryce, powstania bańki spekulacyjnej w sektorze surowców, klęsk żywiołowych w Japonii. Do tego doszła rosnąca ponad oczekiwania inflacja – ceny w marcu wzrosły w Polsce o 4,3 proc. W tej sytuacji trudno się dziwić, że w wielu firmach wrócił dyskomfort i niepokój, postanowiono poczekać, aż sytuacja choć trochę się wyklaruje. To naturalna, oczywista reakcja.
Kto funkcjonuje odważniej i mocniej dziś ciągnie polską gospodarkę?
Przede wszystkim duzi eksporterzy. To oni muszą odpowiadać nie tylko na wyzwania rynku krajowego, ale i rynków zewnętrznych, są poddawani największej presji, z reguły też pierwsi inwestują.
Nasz główny partner to Niemcy. Ich zamówienia, nie tylko w przemyśle motoryzacyjnym, bardzo nam w kryzysie pomogły.
Podobnie może być teraz, gdy już wiadomo, że niemiecka energetyka będzie się stopniowo przestawiać z bloków jądrowych na konwencjonalne i energię alternatywną. Niemcy, drugi co do wielkości na świecie eksporter, będą też miały jeszcze więcej zamówień z Japonii i z całej Azji. Do realizacji jednego i drugiego zadania niemieccy producenci będą potrzebowali poddostawców. Uważam, że polskie firmy mogą być dla nich cennym partnerem i powinny wykorzystać tę szansę.
W apogeum kryzysu, w sierpniu 2009 r., rząd stworzył dla przedsiębiorstw pakiet stabilizacyjny, który miał im pomóc przetrwać najgorsze dwa lata. Czy to narzędzie okazało się skuteczne?
Większość pakietu pozostała na papierze. Jednak jeden z jego elementów – tzw. ustawa antykryzysowa – spełnił podstawowe zadanie. Przedsiębiorstwa w pierwszej kolejności nie oczekiwały od rządu pieniędzy czy ulg podatkowych, ale stworzenia, najogólniej mówiąc, bardziej przyjaznych warunków działania. W jakiejś części tak się właśnie stało, zwłaszcza w dziedzinie prawa pracy. Dziś widać, że wprowadzenie przepisów umożliwiających rozliczanie czasu pracy w skali rocznej podniosło konkurencyjność firm i ułatwiło im funkcjonowanie na bardzo zmiennym rynku. Pozwoliło też zachować zatrudnienie.
Związki zawodowe równie wysoko te zapisy cenią?
Pewnie mniej entuzjastycznie niż pracodawcy. Ale wszyscy widzą, że to ważny mechanizm, dzięki któremu było więcej pracy i szybciej spadało bezrobocie. Tego nikt nie może i nie chce lekceważyć.
System rocznego rozliczania czasu pracy obowiązuje tylko do końca 2011 r. Powinien zostać wprowadzony na stałe?
Próbujemy do tego namówić związkowców i rząd. I nie da się ukryć, że idzie z oporami. Proszę jednak rozważyć co dla wszystkich lepsze: mniej pracy, wzrost bezrobocia, większe zasiłki czy też zachowanie obecnych przepisów o elastycznym czasie pracy, na które związki zawodowe w okresie kryzysu w końcu się przecież zgodziły. Gdy popytać najbardziej zainteresowanych, czyli samych pracowników, to nie mają wątpliwości, że da się z tym rocznym rozliczaniem żyć. Myślę więc, że kompromis w tej sprawie jest możliwy i w Komisji Trójstronnej dojdziemy do porozumienia.
Przez ubiegły rok kryzys stopniowo przygasał, sytuacja się normowała. Czy jednocześnie zmieniały się strategia i cele dużych firm?
Z badań, jakie prowadziliśmy wspólnie z firmą doradczą Deloitte, wynika, że w grupie dużych przedsiębiorstw największy odsetek szefów spółek stawiał sobie za cel wzrost udziałów w rynku lub przynajmniej wzrost sprzedaży. Natomiast nie eksponowano mocniej chęci maksymalizacji zysku, godząc się, że do tego dojdzie po okrzepnięciu czy nawet wzmocnieniu pozycji firmy, a więc za jakiś czas. To są oczywiście cele ofensywne, wskazujące, że rósł tam optymizm, a malało poczucie zagrożenia. Ale też bez przesady.
A jak poszło z realizacją tych planów?
Jak to w życiu, czyli różnie. Wystarczy spojrzeć na tegoroczną Listę 500 POLITYKI. Widać, że część firm, choćby producenci surowców, korzystając z ogólnoświatowej hossy, wyraźnie poprawiła swoje wyniki, zwiększyła przychody i zyski, ale inne, choćby te, które wcześniej nie inwestowały w innowacje, zachowawczo podchodziły do rozwoju, zaczęły tracić teren.
Przeglądając listę można zauważyć co najmniej kilka branż, w których część firm nie tylko miała mniejsze zyski, ale nawet przychody. Widać to w przemyśle motoryzacyjnym, tytoniowym, w niektórych spółkach energetycznych, telekomunikacyjnych, a nawet mięsnych czy tłuszczowych. To pokłosie kryzysu w międzynarodowym otoczeniu czy też może są inne przyczyny?
Te przyczyny bywają bardzo różne. W sektorze telekomunikacyjnym stopniowo, ale nieubłaganie wyczerpuje się np. dotychczasowy potencjał wzrostu, przemysł tytoniowy gnębi ostra konkurencja ze strony… przemytu, spółki energetyczne w wielu przypadkach nie radzą sobie z kontrolą kosztów.
W rankingu jest też wiele firm, które w 2010 r. odniosły autentyczny sukces. KGHM, firmy paliwowe, budowlane, wiele przedsiębiorstw handlowych, koncerny farmaceutyczne, także spółki branży energetycznej. Szkoda tylko, że w Polsce dobrze się wiedzie przede wszystkim pośrednikom i przedsiębiorstwom z sektorów tradycyjnych. Na szczyt listy z trudem przebijają się firmy innowacyjne, z nowoczesnych branż. Czego brakuje, żeby ta sytuacja zaczęła się wreszcie zmieniać?
Nie jest tak źle. Sam pan wymienił firmy farmaceutyczne, które każdego roku wydają ogromne sumy na badania oraz rozwój i bez wątpienia należą do grupy spółek innowacyjnych. To na nie przypada obecnie w Polsce aż 9 proc. wszystkich wydatków przedsiębiorstw na R&D (prace badawczo-rozwojowe, z ang. Research and Development – przyp. red.). To nie jest też zresztą tak, że przedsiębiorstwa obecne na top liście POLITYKI zaliczane do tzw. przemysłu ciężkiego, jak choćby KGHM, Orlen, Tauron, Syntex, BP, nie wydają ogromnych sum na badania i innowacje. Muszą to robić, bo inaczej wypadłyby z gry. To samo LG Electronics czy Telefonika. Czołówka zyskownych to firmy prawdziwie nowoczesne.
Jeśli przyjrzeć się statystykom, to widać, że w 2010 r. doszło do stosunkowo niewielu bankructw. Z jednej strony to kolejny sygnał, że sytuacja na rynkach się stabilizuje. Z drugiej nasuwa się pytanie, co polskie firmy chroniło przed prawdziwymi kłopotami? W wielu innych krajach Unii nie było tak słodko.
Decyzje, jeszcze z 2008 r., o obniżce stawek podatku PIT, a także o obniżce składki rentowej oznaczały faktyczny wzrost dochodów większości obywateli, co niemal automatycznie przełożyło się później na utrzymanie konsumpcji i popytu na przyzwoitym poziomie. To w oczywisty sposób wielu firmom ułatwiło przetrwanie. Jednocześnie, tym razem w paradoksalny sposób, pomagał im konserwatyzm i zachowawczość, jeśli idzie o metody finansowania własnej działalności. Zdecydowana większość ostrożnie lub wręcz niechętnie zaciąga kredyty, unika większych pożyczek. Już więc na wstępie kryzysu, gdy międzynarodowy system bankowy praktycznie się zatkał, były w lepszej sytuacji niż większość konkurentów z innych krajów Unii dużo chętniej korzystających z zewnętrznego finansowania, z bankowych ofert.
Ubiegły rok minister skarbu zapisze sobie zapewne na duży plus jako rok wielkich, przynoszących spore dochody, prywatyzacji. Kłopot w tym, że niemal wszystkie odbywały się w formie szerokiej oferty publicznej, ale bez udziału inwestorów branżowych i nie wzmacniały kapitałowo prywatyzowanych spółek, które z reguły w najbliższych latach czekają ogromne programy inwestycyjne. Co więcej – państwo niemal za każdym razem zachowywało praktyczną kontrolę nad tymi firmami. Czy ta metoda sprzedaży państwowego majątku rzeczywiście jest najlepsza i czy powinna być niemal jedyną?
To truizm, ale każda firma powinna mieć sposób prywatyzacji dopasowany do swoich potrzeb. Niektóre branże, choćby finansowa, potrzebują inwestorów strategicznych, polskich lub zagranicznych, czyli takich, którzy przejmą kontrolę nad spółką i pomogą w możliwie dynamicznym rozwoju.
Minister skarbu zapewne by odpowiedział, że w ubiegłym roku, świeżo po dużym międzynarodowym kryzysie, o taki typ inwestorów nie byłoby łatwo, a potrzeby budżetu były palące. Dalsze zwlekanie z prywatyzacją w wielu przypadkach było po prostu niemożliwe. Budżet osiągnął spore dochody, a to był jeden z ważnych celów tych przekształceń.
Z pewnością tak. Pozostaje jednak otwarte pytanie, czy przy takich decyzjach nie traciły na sile i perspektywach rozwojowych same spółki. Pytanie raczej do polityka niż ekonomisty.
W 2010 r. rząd kilkakrotnie publicznie rozważał różne projekty konsolidacyjne, które miały prowadzić do powstawania czegoś na kształt polskich czeboli. Np. minister skarbu sugerował, że PKO BP powinno koniecznie kupić sprzedawany przez Irlandczyków BZ WBK, wracały też projekty połączenia Lotosu z Orlenem. Czy konstruowanie pod egidą polityków takich narodowych czempionów ma ekonomiczny sens?
Nie widzę konieczności formalnoprawnego łączenia firm, jeżeli nie ma to uzasadnienia biznesowego. Realizację dużych projektów może zapewnić zwykła współpraca przedsiębiorstw, np. tworzenie aliansów strategicznych. A jeżeli rynek naprawdę potrzebuje konsolidacji i fuzji, to do nich dochodzi. Wolałabym, żeby urzędnicy i politycy nie decydowali, co i z czym łączyć. Takie operacje rzadko przynosiły dotąd dobre efekty.
Politycy, choć zazwyczaj nie wprost, kontrargumentują, że jeżeli pozostawią sprawy własnemu losowi, to centra decyzyjne, już nie tylko w sferze finansów, ostatecznie przesuną się z Warszawy do Paryża, Londynu i Frankfurtu, a potem do Pekinu i Moskwy. A wówczas interes polskiej gospodarki i polskich pracowników zawsze będzie schodził na dalszy plan.
Brak silnych polskich przedsiębiorstw o globalnym zasięgu działania nie wynika z powolności i niezdecydowania polityków. To wynik relatywnie kiepskich warunków gospodarowania w Polsce. Proszę popatrzeć na naszą pozycję w rankingu „Doing Business” Banku Światowego. Jesteśmy w nim dopiero na 70 miejscu. A pod względem procedur uzyskiwania pozwoleń na budowę aż na 164 miejscu (na 183 kraje). Żeby uzyskać na nią zgodę, potrzeba średnio prawie roku. A to zaledwie jeden przykład. W takich warunkach tylko najbardziej zdeterminowani przedsiębiorcy będą myśleć o inwestowaniu, które pozwoli im budować globalną siłę swoich firm. Nie lepiej jest z podatkami – przedsiębiorcy płacą 29 różnych podatków, a ich wartość obciąża w ponad 40 proc. zysk firm. Nie daje to szans na wzrost zdolności kapitałowej, bez której trudno myśleć o powstaniu polskich przedsiębiorstw działających na skalę Europy i świata.
Jaki typ barier rozwojowych jest dziś dla polskich przedsiębiorstw najbardziej dolegliwy: zapóźnienia w budowie infrastruktury, wysokie obciążenia podatkowe, sztywne reguły prawa pracy czy też może, po prostu, biurokratyczna magma, w której utyka wiele spółek?
Z badań przedsiębiorstw – i dużych, i MŚP, które prowadzi PKPP Lewiatan – wynika, że najczęściej i najbardziej uskarżają się one na wysokie pozapłacowe koszty pracy. Na kolejnych miejscach znalazła się nieprzejrzystość i nieprecyzyjność przepisów dotyczących podatków pośrednich (np. VAT), a później dochodowych. Mniej narzekano na samą wysokość obciążeń podatkowych i biurokratyczne bariery, co nie znaczy, że te sprawy przystały być istotne. Te wcześniej wymienione okazują się po prostu bardzie dolegliwe.
rozmawiał Paweł Tarnowski