W nocy z soboty na niedzielę Ann Paterson, amerykańska ambasador w Kairze, telefonowała do marszałka Tantawiego, sprawującego faktyczną władzę w Egipcie, i prosiła o natychmiastową ochronę ambasady Izraela. I dopiero ta interwencja poskutkowała. Sprawa wyglądała groźnie: kilkuset demonstrantów odłączyło się od tłumu, który na placu Tahrir domagał się obiecanych reform, wdarli się do budynku izraelskiej placówki dyplomatycznej, paląc meble i wyrzucając przez okna dokumenty. Nad ranem samolot izraelskich sił powietrznych ewakuował z Kairu ambasadora Icchaka Levanona, jego rodzinę i 80 pracowników ambasady.
Kairskie władze nie dążą do zaognienia stosunków z Izraelem. Wręcz przeciwnie: dotrzymanie wszystkich paragrafów umowy pokojowej leży w interesie Naczelnej Rady Wojskowej, której najbardziej zagrażają fundamentalistyczny Hamas w Strefie Gazy i jego zwolennicy w kraju. Napad na ambasadę został prawdopodobnie zorganizowany przez Braci Muzułmańskich, jedyną spójną siłę polityczną, która ubiegać się będzie o większość głosów w nadchodzących wyborach. Jedno jest pewne: Egipt ma przed sobą długą drogę do choćby minimalnej stabilizacji.