Bez wątpienia Janusz Morgenstern, „Kuba”, jak mówiono o nim w środowisku, zasłużył na wszystkie komplementy, które można było znaleźć w minionym tygodniu w kondolencjach i wspomnieniach. Był dobrym duchem polskiego kina. Zaczynał w latach 50. ubiegłego wieku, kiedy startowała polska szkoła filmowa. Wniósł do niej swój wkład, będąc drugim reżyserem na planie tak ważnych dzieł jak „Popiół i diament” Andrzeja Wajdy. Nie lubił się chwalić, ale to on wymyślił ze Zbigniewem Cybulskim scenę z płonącymi lampkami ze spirytusem, jedną z największych w dziejach polskiego kina.
Debiutował filmem „Do widzenia, do jutra”, w którym w roli głównej wystąpił właśnie Zbigniew Cybulski, a na drugim planie pokazał się Roman Polański. To był początek pięknej przyjaźni, która przetrwała wszystkie lata. Nie kręcił dużo, a w czasach, kiedy trudno było robić przyzwoite kino, po prostu milczał. Brzydził się bylejakości, przywiązywał dużą wagę do scenariusza, angażował najlepszych aktorów, także debiutujących (jak Jadwiga Jankowska-Cieślak w „Trzeba zabić tę miłość”). W telewizyjnej „Godzinie W” z 1979 r. (pokazywanej corocznie w okolicach 1 sierpnia) wystąpiła cała grupa początkujących aktorów.
Był profesjonalistą w amerykańskim stylu. Nigdy nie schodził poniżej przyzwoitego poziomu. O wszystkich jego filmach można powiedzieć, że po prostu zostały porządnie nakręcone. Kręcił nie dla siebie, lecz dla publiczności. O klasie tej reżyserii świadczą też znakomite seriale, które zrealizował dla Telewizji Polskiej. „Stawka większa niż życie”, „Kolumbowie”, „Polskie drogi” – pod względem poziomu realizacji to jest ciągle mistrzostwo Polski, nie do przebicia przez twórców dzisiejszych seriali.