Już 16 stycznia Trybunał rozstrzygnie, czy minister oświaty Roman Giertych miał prawo wedle własnego uznania zmienić reguły przyznawania świadectw dojrzałości. Odpowiedź jest ważna nie tylko dla samych maturzystów, ale i społecznego poczucia sprawiedliwości. Chodzi przecież o głośne rozporządzenie, by świadectwo średniego wykształcenia dostawali także ci uczniowie, którzy nie zaliczyli jednego z obowiązkowych dotąd przedmiotów. Ma jednak też podtekst polityczny: wszak ocenie poddane ma być jedno ze sztandarowych i najgłośniejszych posunięć szefa partii współtworzącej obecną koalicję.
Jeszcze niedawno reputacja Trybunału – jako strażnika zgodności stanowionego prawa z konstytucją – uchodziła za niepodważalną. Przełomem był głośny atak na morale i kompetencje członków Trybunału ze strony Jarosława Kaczyńskiego. Sędziowie stali się uosobieniem wyklętej III RP, a Kaczyński zapowiedział, że bez skrupułów wykorzysta kończącą się akurat kadencję niemal połowy składu, by zmienić ideologiczny profil Trybunału na lepiej przystający do potrzeb bloku prawicowo-narodowego.
Partie w kąt
Za słowami poszły czyny. Nie było już – jak wcześniej – mowy o uzgadnianiu kandydatów z opozycją. Na sześć wakatów sześć objęli nominanci koalicji: cztery zajęli rekomendowani przez PiS, a dwa – przez LPR i Samoobronę (wkrótce do zajęcia będą jeszcze dwa stanowiska). Wśród zgłoszonych i poważnie rozważanych kandydatur pojawiły się nazwiska kompletnie nieznane w środowisku prawniczym bądź takie, za którymi ciągnął się cień rozmaitych skandali. Albo szło o to, by umieścić na tych stanowiskach osoby w pełni posłuszne, albo – że wybrańców, jak później w przypadku prezesa NBP, szukano w ostatniej chwili z łapanki.
– Można pocieszać się, że najbardziej kontrowersyjne typy jednak w końcu przepadły.