Trzej policjanci z wydziału zabezpieczenia miasta Komendy Stołecznej Policji Zbigniew Cichecki, Krzysztof Miłkowski i Robert Stepnowski sześć lat temu spadli w niebyt. Wcześniej uważano ich za supergliniarzy. Miesięcznie potrafili schwytać nawet 20 bandytów, podczas kiedy za dobrą załogę uważano już taką, która w ciągu miesiąca zakuwała w kajdanki kilku przestępców. Stawiano ich za wzór, nagradzano, awansowano. A potem wystarczyło jedno fałszywe oskarżenie, aby przestali istnieć.
To samo spotkało naczelnika warszawskiego CBŚ Piotra Wróbla, zastępcę naczelnika CBŚ w Lublinie Krzysztofa Miazka, mł. aspiranta z sekcji kryminalnej Komendy Powiatowej Policji w Słubicach Stanisława Szafrana, aspiranta Jerzego Morawskiego z sekcji kryminalnej komisariatu na Ursynowie i dziesiątki innych policjantów operacyjnych. Wszystkie te sprawy łączy kilka elementów. Policjanci najpierw odnosili sukcesy, byli groźni dla bandytów, działali nieschematycznie. Pracowali z agentami ulokowanymi w grupach przestępczych. Kiedy wpadali w kłopoty, właśnie ich agentów wykorzystywano, aby stawiać zarzuty o przekroczenie uprawnień, korupcję, przejście na złą stronę. I wtedy zostawali sam na sam z problemami. Policja (jako pracodawca) natychmiast odcinała się od nich. Zwalniano ich z pracy albo zawieszano w czynnościach. W świat szły komunikaty, że oto z szeregów policji wykluczono kolejne czarne owce. Chętnie podkreślano, że to wewnętrzne służby policyjne ujawniły przestępców w mundurach, że policja sama potrafi się oczyszczać.
Policjant podejrzewany o przestępstwo nie korzysta z taryfy ulgowej (i słusznie). Często trafia do aresztu, potem przed sąd. Uznany za winnego dostaje wyrok.