Rodacy, to już koniec naszego długiego narodowego koszmaru” – tak prezydent Gerald Ford (1913–2006) rozpoczął przemówienie inaugurujące swą krótką prezydenturę. Chodziło o watergate i polityczną agonię prezydenta Richarda Nixona. Nixon gotów był ustąpić ze stanowiska, lecz nie chciał – rzecz jasna – ponosić konsekwencji karnych matactwa i tuszowania sprawy. Liczył więc, że Ford, jako przyszły prezydent, zastosuje akt łaski, który uwolni go nie tylko od sądu, ale i od samego śledztwa. Szef ekipy Nixona Alexander Haig prowadził z Fordem, jeszcze jako wiceprezydentem, negocjacje w sprawie warunków rezygnacji prezydenta. I tu jest clou tego krótkiego wspomnienia.
Prawnicy pracujący dla wiceprezydenta natychmiast dostrzegli groźną pułapkę, w jaką wpadł Ford. Otóż jako konstytucyjny następca Nixona mógł oczywiście rozważać warunki ułaskawienia jak każdej innej ważnej sprawy politycznej. Ale jako wiceprezydent nie powinien w ogóle rozmawiać o tym z Nixonem ani jego wysłannikami. Dlaczego? Bo w Ameryce nie wolno oferować niczego wartościowego (a ułaskawienie z pewnością ma wielką wartość) w zamian za urząd federalny. Sama rozmowa o tym byłaby przestępstwem.
Ford ułaskawił Nixona, ale sprawę przedstawił tak, iż podejrzenie rokowań w sprawie łaski nie wyszło na jaw. I chociaż nie miał z powodu ułaskawienia żadnych problemów prawnych, to amerykańscy wyborcy i opinia publiczna nigdy nie wybaczyli mu tego aktu. Mimo poważnych sukcesów na forum zagranicznym (Wietnam) i w polityce wewnętrznej, sprawa ułaskawienia ciążyła nad całą dziewięciomiesięczną prezydenturą i właściwie przekreśliła dalszą karierę Forda.
Morał: to wyborcy, a nie nawet najsurowsze normy prawa czy obyczaju, rządzą światem polityki. Są społeczeństwa i epoki, w których politykom wiele wolno i wydaje się, że nie ma na nich sposobu ani kary, ani sądu.