Czy bardzo pana zaskoczyła sprawa ujawniona przez „Gazetę Wyborczą” dotycząca propozycji Lwa Rywina. Pan go przecież dobrze zna.
Znam Rywina długo i zawsze uważałem go za fachowca i osobę poważną. Tym bardziej nie rozumiem tej sprawy i czekam, co powie Rywin. Uważam bowiem, że nie tylko wobec prokuratury, ale także wobec ludzi, których znał, przez których był przyjmowany, powinien wytłumaczyć tę sytuację, w przeciwnym wypadku oznacza to dla niego śmierć publiczną. Trudno utrzymywać kontakty z osobą, która łamie wszelkie reguły. Zastanawiałem się, jakie mogły być motywy jego postępowania. Czy uczestniczył w jakieś szerszej akcji podjętej przez kogoś innego, czy też nadszedł moment załamania w jego życiu, tarapaty finansowe i próbował znaleźć jakieś szybkie ich rozwiązanie. Nie wiem. Intencje w tej sprawie są dla mnie niezrozumiałe, a zestaw bohaterów dramatu bulwersujący. Każdy tu odegrał jakąś dziwaczną rolę: Rywin być może przestępczą, Michnik używający technik operacyjnych, włączający potajemnie magnetofon, to co najmniej scena filmowa, konfrontacje u premiera, brak reakcji osób i instytucji, które sprawę znały przez wiele miesięcy – to wszystko jest po prostu zdumiewające. Czekam więc na wyjaśnienia.
Ale wiedział pan o sprawie przed publikacją?
I tak, i nie. Warszawa jest miastem wystarczająco małym, aby plotki szybko się rozchodziły. Przez cały czas pojawiało się jednak pytanie: na ile jest to sprawa poważna, a na ile nieporozumienie? Im dłużej nie było żadnych poważnych sygnałów, na przykład zgłoszenia sprawy do prokuratury, tym bardziej sądziłem, że sprawa jest raczej niepoważna.
W momencie, gdy pojawił się rządowy projekt ustawy o radiofonii i telewizji, który wzbudził sprzeciw, pan interweniował, spotykał się z nadawcami prywatnymi, mediował.