Archiwum Polityki

Beckett z happy endem

Podczas gdy w naszym teatrze wciąż toczy się dyskusja, czy reżyser może ingerować w tekst sztuki, Piotr Cieplak, nie zmieniając w „Szczęśliwych dniach” ani słowa, sprawił, że zgromadzeni w Teatrze Polonia widzowie z trudem rozpoznali, że autorem dramatu jest Samuel Beckett. W kąt poszły nie tylko święte zasady wystawiania jego sztuk (co w świetle ostatnich, respektujących didaskalia, ale nudnych i bez wyrazu inscenizacji będących pokłosiem Roku Beckettowskiego, brzmi obiecująco), cały sztafarz teatru absurdu i filozofia egzystencjalna, ale także – przede wszystkim – zawarta w tytule ironia. Efektem jest spektakl o parze staruszków szczęśliwie dożywającej razem ostatnich dni. Krystyna Janda (Winnie) i Jerzy Trela (Willie) z czułością pokazują starość swoich bohaterów: codzienną walkę z odpływającą pamięcią, celebrowanie drobnych czynności, dzięki którym można jakoś zabić czas i dotrwać do wieczora, oraz potrzebę obecności, nawet biernej, drugiego człowieka (Janda), przezwyciężane resztkami sił śmiertelne zmęczenie (Trela). W pierwszej części ten pomysł sprowadzenia Becketta z chmur na ziemię się sprawdza. Kwestie Winnie w ustach Jandy brzmią, jakby wypowiadała je starsza o trzydzieści lat Shirley Valentine, popisowe wcielenie aktorki – wzruszają i śmieszą. Znacznie gorzej jest w części drugiej – końcowy monolog Winnie, będący u Becketta wstrząsającym zapisem rozpadu świadomości i umierania, w przedstawieniu zmienia się w zwykły bełkot. Zaś, poprzedzający kończącą spektakl scenę śmierci bohaterów, pocałunek to już naprawdę nadmiar słodyczy.

Aneta Kyzioł

Polityka 4.2007 (2589) z dnia 27.01.2007; Kultura; s. 55
Reklama