Jeszcze tego samego dnia, na wieść o tragedii, z różnych miejsc Europy wyruszyli do Loun bliscy ofiar. Chcieli zaopiekować się ciałami i podtrzymać na duchu krewnych, którzy przeżyli katastrofę. Następne trzy dni wszyscy spędzili na skwerku przed lounskim hotelem czekając, aż urzędnicy powiedzą im, co robić dalej.
O trzeciej nad ranem bezrobotny Ladislav Macas oglądał telewizję w wynajmowanym na stałe pokoju w hotelu Oharka. Jego okna wychodzą na drugi, nowszy budynek, gdzie zatrzymała się duża rodzina z Polski. Niektórych jej członków znał z widzenia, od kilku lat bywali w Lounach, czasem brali pokoje nawet na kilka miesięcy. Za dnia w hotelu zostawały tylko kobiety z dziećmi, mężczyźni jeździli do pobliskich miast i wracali wieczorem. Tej nocy długo świętowali. – Nagle wielki huk, wyglądam przez okno, a tam nie ma całego pionu, ludzie skaczą z balkonów, płaczą – relacjonuje Macas. – Następnego dnia mówiono, że to wybuchł bojler z gorącą wodą.
Inny gość z drugiego piętra ocalałego budynku był pewien, że to ktoś w miasteczku zbyt głośno obchodzi prima aprilis, więc spał dalej. Rankiem włączył telegazetę, gdzie napisali, co stało się w Lounach, 20 m od jego pokoju. Wyjrzał przez okno, to była prawda.
O świcie do domu hotelowej kucharki zadzwonił Zdenek Krupka, ajent Oharki. – Mówił: coś wybuchło, jeszcze nie wiem, co się stało, ale jadę do hotelu – opowiada pani kucharka. – Ci Polacy to byli ludzie na wysokim poziomie kultury. Dobrze ubrani, mieli ładne samochody, znali języki. Bywali tu tak często, że widziałam, jak rosną ich dzieci. Że przyjechali – można było poznać po antenach satelitarnych, które pojawiały się na balkonach ich pokoi. Przywozili swój sprzęt.
Pani kelnerka kupiła kiedyś od Polaków bardzo ładny komplet stołowy.