Dzieje się tak, mimo że warunki wydają się sprzyjające dla tego typu twórczości (a może właśnie dlatego?). Kościół w III Rzeczypospolitej stał się znaczącym mecenasem. Są dla kompozytorów zamówienia i konkursy na muzykę religijną, są też festiwale ją prezentujące; ważniejsze z nich wspiera państwo. Również całkowicie świeckie instytucje inicjują powstawanie dzieł sakralnych. Na przykład na swoje stulecie, obchodzone w zeszłym roku, Filharmonia Narodowa zamówiła u Wojciecha Kilara mszę; dziś „Missa pro pace” odbywa pochód przez polskie estrady filharmoniczne i festiwalowe z okazji – tym razem – siedemdziesiątych urodzin kompozytora.
To jeden nurt, oficjalny. Drugi – to wszechobecne kiczowate piosenki, pokłosie ruchów oazowych oraz „fajniactwa” telewizyjnych młodzieżowych programów religijnych. Rozrzut stylistyczny jest tu szeroki – od istnego disco polo poprzez piosenkę quasi-turystyczną do produkcji nawróconych rockowców typu Litzy czy Darka Malejonka. Nurt ten kwitnie na nader licznych piosenkowo-religijnych festiwalach; według internetowej witryny magazynu RuAH w samym czerwcu odbywa się ich jedenaście, można by życie spędzić jeżdżąc z jednego na drugi. Ten model przeorał gusta wiernych, zwłaszcza młodych. Tym bardziej że kształcenie muzyczne Polaków dziś praktycznie nie istnieje, nic dziwnego więc, że kiedy chcą śpiewać, śpiewają byle co także w ramach liturgii (tradycyjne polskie pieśni kościelne, wśród których są piękne zabytki kultury, od dawna już idą w zapomnienie). Gorzej, że ten byle jaki styl ma coraz większy wpływ na twórczość „wysoką”.
Jest źle, a będzie jeszcze gorzej
Kryzys muzyki kościelnej w Polsce jest oczywisty dla każdego, kto żywiej się tematem interesuje. Nie tylko zresztą dla znawców muzyki, ale i dla wielu głosicieli słowa Bożego.