Załęże, jedną z najbiedniejszych i zaniedbanych dzielnic Katowic, odgradza od torów wysoki nasyp. Pokolenia wyżłobiły w nim dziesiątki ścieżek ułatwiających wspinanie się i schodzenie. Potem należy tylko przebiec przez najruchliwszy w kraju szlak kolejowy i już się jest przy węglarkach stojących na bocznicy kopalni Kleofas. Wystarczy kilka minut, żeby zapełnić worek i wrócić do domu. Na Załężu nie ma pojęcia kradzieży węgla – po węgiel się zwyczajnie chodzi. Zawsze się chodziło.
Winna ochrona
Artur, Dawid, Damian i Patryk. Z chłopców, którzy zginęli pod pociągiem, tylko Damian nie miał powodów, by kraść węgiel, żeby – jak tutaj się mówi – przyrobić parę złotych: – Miał w domu wszystko! – wspomina koleżanka z klasy. Jeden z księży uczestniczących w mszy żałobnej powiedział lokalnej „GW”, że Damian chodził z nimi, bo na Załężu trzeba trzymać się razem. Ksiądz ma pretensje do dziennikarzy, że piszą o zbieraniu węgla: „Nazwijcie wreszcie rzecz po imieniu. Niech słowa i te trumny wreszcie wstrząsną ludźmi! ”. Choćby tymi, którzy ten węgiel zamawiali. „Skoczcie po wiaderko, worek, bo nie mam co do pieca wrzucić”. Więc skakali. Albo „pod wagony”, albo na teren kopalni. A za wiaderko 5 zł do ręki. Kilka skoków i można uzbierać na jakiś modny ciuch, żeby nie odstawać od bogatszych. Dlatego ta część Załęża po nich płacze i chwali we wspomnieniach: Bo po węgiel chodzi także zwykłe bandyctwo, żeby uzbierać na jabola. A oni nie pili, do szkoły chodzili, wszystkim się kłaniali – tylko takie opinie przytacza śląska prasa. Matka Dawida wykrzyczała do kamery, że żąda sprawiedliwości, więc ci, którzy to zrobili, powinni ponieść karę. Ci, którzy wpędzili ich pod pociąg. Ochroniarze.