Sex, drugs and rock’n’roll. Seks, narkotyki i rock. Z wymyślonego ponad 30 lat temu hasła sygnalizującego tryumf niczym nieograniczonego hedonizmu został dziś właściwie tylko seks. Narkotyki kojarzą się bowiem ze zgubnym uzależnieniem, a rock, jak powiedział niedawno w wywiadzie dla „Playboya” rockman Lenny Kravitz, jest biznesem i nie musi mieć wiele wspólnego z życiem według zasady przyjemności. Zresztą, nie tylko rock bywa sexy, bo także rap, hip-hop, techno, dance, a nawet tak zwana muzyka środka, o czym wie każdy, komu zdarza się oglądać teledyski.
Na początku był jednak rock, a konkretnie jeden z jego pionierów – Elvis Presley, który w połowie lat 50. zaszokował Amerykę wyuzdanym jak na owe czasy zachowaniem scenicznym, polegającym na rytmicznym poruszaniu biodrami. Złośliwi dziennikarze ukuli mu przydomek „Elvis-pelvis” (pelvis to po polsku anatomiczna miednica), sugerując, że nie śpiew, lecz taniec wyróżnia młodego gwiazdora spośród innych wykonawców. Kiedy Presley dał występ w słynnym telewizyjnym show Eda Sullivana, kamery filmowały go od pasa w górę po to właśnie, by uniknąć ewentualnych oskarżeń o wykroczenie przeciwko dobrym obyczajom. Potem Elvis namówiony przez swojego konserwatywnego menedżera poszedł do wojska, ale nawet ten akt obywatelskiej lojalności nie zatrzymał raz uruchomionej lawiny.
Rock and roll szybko stał się symbolem obyczajowego wyzwolenia, by w następnych latach towarzyszyć młodzieżowej rewolcie, epopei dzieci-kwiatów, antywojennym demonstracjom i politycznym happeningom kontestatorów. W 1955 r. Herbert Marcuse, koryfeusz Nowej Lewicy, opublikował książkę „Eros i cywilizacja”, w której dowodził wbrew Freudowi, że seksualność nie musi być w konflikcie z normami społecznymi.