Gdyby kuratorzy mieli więcej fantazji, równie dobrze mogliby zaproponować: „Moment, w którym zaszlachtowano tradycyjną sztukę”. Dadaizm to nie był bowiem jeszcze jeden, kolejny nurt w sztuce, taki jakich na początku XX w. zrodziło się wiele. Nie tyle proponował nowe środki artystycznego wyrazu, ile w zasadniczy sposób przewartościowywał wszystko, co zostało dotychczas stworzone. Czynił to zresztą na dwa sposoby. Po pierwsze, kwestionując, wyszydzając i burząc dotychczasowe wartości, tradycje i hierarchie. Po drugie, wprowadzając do estetyki pogląd, że do stworzenia dzieła wcale nie trzeba specjalnych umiejętności, zdolności, talentu. „Oznajmiliśmy – dumnie zapewniał jeden z dadaistów Jean Arp – że wszystko, co powstaje lub jest stworzone przez człowieka, jest sztuką”.
Oczywiście niszczycielskie zasługi każdego z owych trzech jeźdźców apokalipsy były nieco inne.
Na pierwszej linii frontu należy umieścić Francisa Picabię.
Krytyk Frank Elgar pisał o nim tak: „Anarchista z rodowodu i temperamentu, drwił ze wszystkiego i wszystkich, lżył idee, instytucje, osoby. Sceptyk niemal dogmatyczny, zakochany w wolności bez hamulców, rozgłos skandalu przenoszący nad karierę”. Teoretycy wojskowości powiedzieliby zapewne, że do niego należał wstępny ostrzał artyleryjski. Miał za zadanie burzyć, rujnować, demolować, osłabiać morale wroga, siać popłoch i zwątpienie. I trzeba przyznać, że z powierzonej roli wywiązywał się znakomicie. Jego podstawową bronią było własne pismo o dziwacznej i pozbawionej sensu – jak to u dadaistów – nazwie „391”. Chlastał w nim wszystko i niemiłosiernie, grzmiał, błaznował, ogłaszał manifesty, podważał każdą prawdę. Zamieścił na przykład czarną plamę z atramentu, którą nazwał „Święta Dziewica”.