Londyn ma szczęście do nietuzinkowych włodarzy. Urząd wybieralnego w wyborach bezpośrednich mera wielkiego Londynu ustanowiono po referendum w 2000 r. Nie należy go mylić z ceremonialnym lordem merem londyńskiego City.
Najpierw przez dwie czteroletnie kadencje rządził metropolią lewicowiec „Czerwony” Ken Livingstone. Zasłynął z tego, że walczył z laburzystami Blaira (ale w końcu się pogodzili), kochał się w Castro i Chavezie, od którego chciał kupić tanio wenezuelską ropę dla londyńskich autobusów, i z rozładowania korków metodą drastycznych opłat (25 funtów od dużego auta) za wjazd do centrum.
W maju prawica wystawiła przeciwko Kenowi (ur. 1945 w Londynie) Borisa Johnsona (ur. 1964 w Nowym Jorku). Livingstone tym razem miał poparcie laburzystów, ale wcale mu to nie pomogło. Kiedy partia rządząca traci popularność, zaczyna przegrywać wybory najpierw lokalne i samorządowe, a potem powszechne. – Livingstone lekką ręką wydawał pieniądze miasta, miał słabą kontrolę nad finansami – wyjaśnia Wiktor Moszczyński, rzecznik Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Brytanii, wieloletni działacz Partii Pracy. – Era laburzystów kończy się, a Livingstone narobił sobie za dużo wrogów. Dlatego Ken nie miał szans, nawet gdyby wyborcy zapomnieli o jego dziwacznych sympatiach politycznych i socjalistycznym rozdawnictwie pieniędzy. Wyborcy, którzy mieli już dość Livingstone’a, poczuli, że Johnson to nie najgorsza alternatywa: – Znany z telewizji, wieczny optymista, zawsze na luzie – wylicza Moszczyński.
Johnson zapytany jeszcze jako mały chłopak, kim chciałby być w przyszłości, odpowiedział: królem świata. I w pewnym sensie dopiął swego, bo czyż Londyn, miasto 300 języków, nie jest tyglem kultur, światem w pigułce?