Archiwum Polityki

Lunatycy

To niesamowite, ale miliony Amerykanów nie wierzą, że program Apollo został uwieńczony lądowaniem człowieka na Księżycu.

Kiedy 9 września 2002 r. 72-letni Buzz Aldrin walnął w szczękę o połowę bez mała młodszego Barta Sibrela, incydent zostałby zapewne zignorowany przez amerykańskie media, gdyby przedmiotem sporu nie było pamiętne wydarzenie sprzed trzydziestu trzech lat. Sibrel miał cztery latka, gdy Buzz Aldrin wraz z Neilem Armstrongiem jako pierwsi ludzie postawili nogę na Księżycu. Na samo wspomnienie o tym łza się w oku kręci. Połowy dzisiejszych mieszkańców naszego globu nie było jeszcze na świecie, zimna wojna toczyła się w najlepsze i lądowanie amerykańskich astronautów w statku Apollo 11 na Srebrnym Globie świętowane było przez wszystkich wrogów komunizmu jako tryumf wolności i demokracji.

Wolność i demokracja mają jednak to do siebie, że każdemu wolno wyznawać poglądy, jakie mu się żywnie podobają. W przypadku Barta Sibrela poglądem, który pomagał mu zarabiać na życie produkcją pseudodokumentalnych filmów telewizyjnych, było przekonanie, że cały program Apollo wraz z rzekomymi sześcioma lądowaniami na Księżycu był jednym wielkim oszustwem zainscenizowanym przez NASA. Sibrel należy do dość licznej grupy ludzi, którzy z takich czy innych pobudek (a także mniej lub bardziej szczerze) kwestionują koronne osiągnięcie amerykańskiej astronautyki twierdząc, że całe widowisko było efektem specjalnym rodem z parku jurajskiego.

Sibrel, który już kilkakrotnie próbował odbyć z Aldrinem szczerą, męską rozmowę, umówił się z nim 9 września na wywiad w hotelu Luxe w Beverly Hills, podając się za japońskiego dziennikarza. Pragnął skłonić Aldrina, by przysiągł na Pismo Święte, które ze sobą przyniósł, że rzeczywiście chodził po Księżycu. Ta solenna przysięga miała, rzecz jasna, zostać nagrana i stać się częścią kolejnego programu Sibrela obnażającego kulisy księżycowej mistyfikacji.

Polityka 51.2002 (2381) z dnia 21.12.2002; Nauka; s. 126
Reklama