Dominikanin Tadeusz Bartoś odchodzi z zakonu, czyli zrzuca habit, czyli żegna się z Kościołem instytucjonalnym. To kolejne głośne odejście – po jezuicie Stanisławie Obirku. Bartoś, typ intelektualisty, stał się jedną z ulubionych w mediach twarzy polskiego Kościoła i swego zakonu. Wiadomość przyszła wkrótce po kryzysie ingresowym abp. Wielgusa. W dyskusji w „Europie” wypowiadał się na ten temat bardzo gorzko, ale wyraźnie inaczej niż inni jej zaangażowani w sprawę Wielgusa katoliccy publicyści świeccy. Tych oburzała nieczysta gra niektórych dostojników naszego Kościoła z Watykanem, kunktatorstwo, antylustracyjny „korporacjonizm”– słowem polityka kościelnego establishmentu w sprawie arcybiskupa uznanego za agenta.
Ojciec Bartoś bardziej akcentował winy struktury, a mniej ludzi: to ustrój Kościoła jest niewydolny i póki się nie zdemokratyzuje, przestanie zależeć w takim stopniu jak dziś od woli jednostek niepoddanych praktycznie żadnej poważnej kontroli, wybuchać będą kolejne afery, skandale i kryzysy. Czuło się w tych wypowiedziach Bartosia jakieś wewnętrzne napięcie, jakąś determinację, by powiedzieć prawie wszystko. Nie poparł go właściwie nikt. Publicyści zgodnym chórem odrzucili demokratyczne roszczenia dominikanina. Tak jak jest, jest dobrze. Zasadą Kościoła jest autorytet, a nie demokracja. Rzecz w tym, by autorytet był autentyczny – jak papieża Benedykta, który uratował Kościół w Polsce przed blamażem.
Jasne, że dwa czy nawet więcej odejść, to jeszcze nie koniec Kościoła. Tym bardziej że wciąż, i to w tym samym mniej więcej pokoleniu, ma on jeszcze w szeregach wiele wybitnych postaci, nie tylko intelektualistów, ale też świadków Ewangelii jak choćby siostra Małgorzata Chmielewska od bezdomnych – i o ile wiem, oni zamierzają zostać w tym, co uznali po prostu za swój dom, z tym, co dobre i co złe, jak to w rodzinie.