Nie licząc wielu rodzimych krytyków, złudzeń nie robił nawet sam komisarz praw człowieka Rady Europy: wizytując Warszawę w grudniu ub.r. stwierdził publicznie, że przyjęta dopiero co przez parlament RP nowa ustawa lustracyjna nadaje się tylko do kosza. Chodziło tak o kwestie zasadnicze – z groźbą naruszenia konstytucyjnych praw obywateli włącznie, jak i detale – począwszy od logicznych niespójności regulacji po niemożność realnego wykonania przez IPN nałożonych ustawą obowiązków.
Prezydent Lech Kaczyński ze względów wizerunkowo-politycznych nie skorzystał jednak z sugestii, by bubla – wyprodukowanego przez połączone siły młodych posłów PiS i PO oraz suflerów z kierownictwa IPN – nie podpisywać bądź też by poprosić o jego ocenę Trybunał Konstytucyjny. Zdecydował się sygnować ustawę z pełną świadomością jej wad – równocześnie bowiem zapowiedział jej nowelizację.
Przepowiednie sceptyków się sprawdziły: przyjęta w ub. tygodniu przez Sejm prezydencka nowelizacja nie rozwiązuje najpoważniejszych wątpliwości, jakie wywoływała pierwotna wersja uchwalona przez parlament. Przeciwnie, przynosi kolejne.
W nowej definicji współpracy ze służbami PRL zrezygnowano z istniejącego dotąd zastrzeżenia, że nie jest nią „współdziałanie pozorne lub uchylanie się od dostarczania informacji”. Można mieć jednak, na szczęście, nadzieję, że w praktyce sądy kierować się będą kluczowym orzeczeniem Sądu Najwyższego z października 2000 r., wedle którego istotne jest właśnie, czy współpraca rzeczywiście nastąpiła oraz czy przekazane informacje były faktycznie SB przydatne. Sędziowie, wydając werdykt, będą więc zapewne brać pod uwagę i inne kryteria wskazane w dotychczasowym orzecznictwie, a zwłaszcza jego generalną linię, mocno akcentującą zasadę domniemania niewinności.