Montowanie większości zabierało ostatnio PiS niemal całą polityczną energię. Już sam fakt, że większość trzeba dopiero zmontować, pokazuje, jaki jest jej charakter. To nie jest zwycięska większość, która przy burzy oklasków narodu, przy wielkiej frekwencji wkracza na drogę radykalnych reform. Skromniutka, dopchnięta kolanem koalicja to jednak zupełnie co innego. A mimo to politycy PiS dają do zrozumienia, że zaraz po domknięciu sejmowej puli ruszą na podbój kraju, będą go zmieniać wzdłuż i wszerz. Premier Marcinkiewicz powiedział, że program naprawy będzie realizowany „przeciw wszystkim i wszystkiemu”, co prawda po chwili dodając, że „nie wbrew Polakom”. Ale badania opinii publicznej mówią co innego.
Z sondażu PBS wynika, że koalicja PiS i Samoobrony jest tą najmniej pożądaną przez obywateli, o wiele bardziej woleliby POPiS, a nawet koalicję Platformy i SLD. Tymczasem, zgodnie ze wszystkimi regułami, powstaje koalicja niechciana; większość, która w społeczeństwie większości nie ma. Wystarczyło pół roku, aby osłabła polityczna reprezentatywność tego Sejmu. Maleje popularność braci Kaczyńskich, ostatnio do rekordowych 10 pkt rośnie przewaga Platformy Obywatelskiej nad PiS, a sondaże regularnie odmawiają prawa wstępu do Sejmu PSL i LPR.
To prawda, PiS wygrało ostatnie wybory, o kilka punktów wyprzedziło Platformę Obywatelską, a innych konkurentów wyraźnie zdystansowało. Biorąc jednak pod uwagę niską frekwencję wyborczą, na partię Jarosława Kaczyńskiego głosował co dziesiąty Polak, wyraźnie mniej niż przed czterema laty na Sojusz Lewicy Demokratycznej.
PiS zdaje się jednak traktować swój mandat do rządzenia jako wyjątkowy, o historycznym wymiarze, choć nic nie wskazuje na to, że różni się on czymkolwiek od tych udzielanych nie tak dawno AWS, Unii Wolności czy postkomunistycznej lewicy.