Archiwum Polityki

Ostatni gasi światło

W pracowniach rzemieślniczych warszawskiej Pragi ukrył się dawny świat. Ma zapach starych kamienic, barwę zdartego muru i rdzy balustrad, dźwięk szewskiego młotka przybijającego obcasy. W ludziach, zarabiających tu na życie od dziesiątków lat, zapisała się pamięć miejsca. Stalowej, Inżynierskiej, Wileńskiej, Ząbkowskiej, na które tymczasem przeprowadza się nowoczesne miasto ze swoimi apartamentowcami, galeriami handlowymi i pracowniami artystów.

Buszejka, Antolka, Arletka, Stefanka... Praskie ciasteczka. Koleżanki pyzy ze skwarkami z bazaru Różyckiego. Znikły zmiecione dietami cud, liczeniem kalorii i higienicznym terrorem.

Ludzie nie kupują już tortowych z kremem – tłumaczy Maria Celtkowska, właścicielka najstarszej na Pradze cukierni Puchalskiego, spadkobierczyni tradycji. Ojciec założyciel Aleksander Puchalski to człowiek-instytucja. Za odprawę, jaką dostał w gazowni, założył w 1928 r. pierwszą pracownię cukierniczą na Wileńskiej 5. W ciągu jedenastu lat dorobił się czterech kawiarni i sklepów w najbardziej prestiżowych punktach miasta – m.in. na rogu Zgody i Chmielnej oraz przy Krakowskim Przedmieściu. Zasłynął z tortów. Do jego lokali wpadali na kawę z ciastkiem modni aktorzy. Po wybuchu wojny zostali na dłużej – właściciel zatrudniał bezrobotnych artystów. Pomagał członkom podziemia z AK, więźniom Pawiaka, dokarmiał matki z dziećmi. Trzy dni przed wyzwoleniem Pragi rozstrzelali go Niemcy. Po wojnie jego studwudziestometrowe mieszkanie na Stalowej zajęło NKWD. Firma nigdy nie wróciła już do dawnej świetności.

Ludzie nie kupują i nie jedzą już kremów, nie naprawiają butów,

nie używają maszyn do szycia i do pisania, nie szlifują szkła, nie cerują rajstop i nie piorą puchu. Nie ostrzą nożyczek po bramach. W mrocznych, głębokich jak studnie podwórkach nie grają orkiestry.

Nowy człowiek żyje inaczej. Zdaniem starszych panów, pochylonych nad warsztatami, symbolem jego potrzeb jest dziś supermarket. Jak gwóźdź do trumny wbity na końcu Stalowej. No i galeria Centrum Wileńska. Kilkudziesięciu praskim zakładzikom, które rozwijały się tu i konkurowały ze sobą od dziesiątków lat, śmierć zagląda w oczy. „Jestem w terenie” napisał naprawiacz maszyn biurowych Lipko.

Polityka 17.2006 (2552) z dnia 29.04.2006; Na własne oczy; s. 156
Reklama