Aleksander Szczygło jest kimś takim bezspornie. To kolejny z grona wchodzących do pierwszego szeregu polityków i urzędników, którzy związali swoją drogę zawodową z dzisiejszym prezydentem na długo, zanim rozsądek pozwalał przypuszczać, że to się opłaci. – Lech Kaczyński jest moim mentorem – deklaruje. – Ma największy wpływ na moje dorosłe życie.
Nowy minister obrony po raz pierwszy zetknął się z dzisiejszą głową państwa w połowie lat 80. Studiował prawo na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie Lech Kaczyński był wykładowcą.
Pochodzący z podolsztyńskiej wsi student uczył się głównie przed sesjami. W międzyczasie zarabiał na życie sprzątając statki w stoczni remontowej. Chadzał na demonstracje, ale nie angażował się głęboko w podziemną działalność. – Był twardy – wspomina Adam Supeł, kolega z pokoju w akademiku (do niedawna, z rekomendacji ministra, wojewoda warmińsko-mazurski, wkrótce być może wiceszef MON). – Trenował biegi, kąpał się w zimnej wodzie, czytał książki. O szóstej rano zrywał się na zajęcia studium wojskowego.
Na jednym z egzaminów wpędził się w kłopoty, dodając zbędne słowo do recytowanej definicji. Od tamtej pory pamięta, że im mniej się mówi, tym bezpieczniej.
W 1990 r. Szczygło poszedł do pracy w Komisji Krajowej NSZZ Solidarność. – Przez 8 miesięcy napisałem pięć rewizji nadzwyczajnych pod czujnym okiem profesora Kaczyńskiego, szefa biura prawnego. Trzy rozpatrzono z korzyścią dla związku. Profesor czytał pierwsze wersje tych moich rewizji, robił poprawki. Kiedy zaproponował mi przejście na „ty”, przez wiele miesięcy nie mogłem się przemóc. W końcu się upomniał. Tym też mnie ujął.
W 1991 r. Szczygło bez wahania poszedł za szefem do Biura Bezpieczeństwa Narodowego w kancelarii prezydenta Wałęsy.