Nie ma kraju na świecie, któremu w XX w. ludzkość by zawdzięczała tak wiele. Zniszczenie dwóch totalitaryzmów w Europie i uwolnienie Azji od militarystycznej Japonii. Wynalazki od telefonu po Internet. Hemingway i Presley. Penicylina i Viagra. Ale nie ma też kraju, którego flagi byłyby tak często palone. Żadne państwo na świecie nie wzbudza aż tyle niechęci. Dlaczego?
Można tę niechęć przypisywać niejasnemu antyamerykanizmowi i tajemniczym antyamerykańskim mocom. Ale kiedy bliżej zainteresujemy się sprawą, okazuje się, że każdy ma swoje powody, by Wuja Sama nie lubić.
Latynosi – ofiary Monroe’a
Najwięcej powodów mają Latynosi. Od 1823 r. zgodnie z doktryną prezydenta Monroe’a USA uważają się za hegemona całej Ameryki od Alaski po Ziemię Ognistą. W praktyce znaczy to, że nie godzą się na istnienie reżimów niechętnych USA lub amerykańskim korporacjom takim jak United Fruit Company (Ameryka Środkowa) czy General Electric (Chile). W ciągu ostatnich stuleci każdy latynoski kraj doświadczył mniej czy bardziej bezpośredniej amerykańskiej interwencji i przeważnie nie były to interwencje w obronie demokracji ani praw człowieka.
Dwa lata temu duże wrażenie zrobiło odtajnienie dokumentów Henry’ego Kissingera z okresu, gdy był sekretarzem stanu. Na przykład list Kissingera do prezydenta Forda w sprawie Pinocheta: „Stosowali doraźne egzekucje, masowo aresztowali ludzi mogących stawiać opór, znieśli swobody osobiste. (...) wojskowy rząd wciąż uzyskuje zeznania więźniów politycznych za pomocą tortur. (...) właśnie regulują problem wywłaszczenia spółek amerykańskich i popierają nas w większości ważnych spraw międzynarodowych. (...) Przetrwanie junty leży więc wyraźnie w naszym interesie. Musimy jej zapewnić dyskretne, lecz mocne wsparcie”.