Na wystawie pokazano m.in. dwa autoportrety Tintoretta. Jeden z czasów młodości, gdy miał 28 lat. I drugi, malowany już u zmierzchu życia, gdy artysta liczył sobie 70 wiosen (nawiasem mówiąc, należą do najciekawszych na wystawie, bo choć często portretował różnych oficjeli, w sztuce konterfektu raczej nie był mistrzem). Z obu spogląda na widza tak samo poważny mężczyzna z niechlujnie zapuszczonymi wąsami ŕ la senator Putra. Oba wizerunki, pomijając znaki upływającego czasu, nie różnią się praktycznie niczym. Na tym późniejszym nie widać żadnego bagażu doświadczeń i przeżyć. Co najwyżej zmęczenie. I w gruncie rzeczy nie ma się czemu dziwić. Życie malarza było bowiem wyjątkowo monotonne, pozbawione wydarzeń barwnych i niezwykłych. Tworzył aż do śmierci, która cierpliwie pozwoliła mu pracować aż do 75 roku życia.
Artystów, którzy przez całe życie malowali bez wytchnienia i z prędkością bolidu Formuły I, było wielu. Lista prac takiego na przykład van Gogha czy Picassa, a w Polsce Malczewskiego lub Witkacego, przypomina małą książkę teleadresową. Tintoretto pozostawił po sobie ponad 300 obrazów. Sporo, ale do rekordzistów z pewnością mu daleko. Gdyby jednak przeliczyć je na metry kwadratowe, chyba nie ma sobie równego w całej historii profesjonalnego posługiwania się pędzlami i farbami. Albowiem co najmniej połowa z tych dzieł to wielkie kompozycje zdobiące kościoły, pałace i budynki użyteczności publicznej w Wenecji. Jeden tylko „Raj” z Pałacu Dożów liczy sobie 150 m kw., a prace o wymiarach 4x6 czy 5x10 m to w jego artystycznej praktyce właściwie codzienność. Jak obliczył w 1648 r. Carlo Ridolfi, pierwszy biograf artysty, dzieła Tintoretta można było oglądać aż w 53 różnych miejscach miasta kanałów i gondoli. Wydaje się zresztą, że zasadę „idź na całość” realizował nie tylko w sztuce; dorobił się ośmiorga dzieci, co nawet w owych czasach było godnym uwagi osiągnięciem.