Lekki półmrok otula cały lokal. Płaskorzeźby na ścianach i klęczące bądź stojące rzeźby przywodzą na myśl buddyjskie świątynie. I ten aromat Orientu. Wszystko sugeruje, że jesteśmy daleko od Europy.
Karta dań jest grubą księgą, której lektura trwa i trwa. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to homar z dodatkami za 470 zł. Na szczęście są i ceny na zwykłą kieszeń. Pan I Made Runantha, nowy szef kuchni przybyły niedawno z wyspy wraz ze swym asystentem panem Pantja Tabinna prezentują mistrzostwo. Do takiego kulinarnego poziomu szef dochodził przez ćwierć wieku kucharskiej kariery, gotując w małych restauracyjkach na rodzimej wyspie, a potem w renomowanych lokalach w Dubaju, Australii, Chinach, Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Lokal przy ulicy Jasnej to trzecia w stolicy restauracja indonezyjska (lecz pierwsza balijska). Ponieważ znamy kuchnię Balijczyków z Holandii, Francji, Niemiec i Anglii, z czystym sumieniem możemy powiedzieć, że ta nadwiślańska jest doskonała.
Zaczęliśmy od gado gado (25 zł), czyli warzyw surowych i gotowanych na parze podawanych na zimno z sosem z tłuczonych orzeszków arachidowych, śmietanki kokosowej, cukru palmowego i przyprawy o egzotycznej nazwie ketjap manis. Paski różnokolorowych papryk, marchewki, bakłażana i ogórka zarówno zapachem jak i smakiem rozbudzają apetyt.
Równie aromatyczną przekąską są pikantne kulki mięsne z grilla (18 zł). W tym przypadku gorące kulki wieprzowiny maczane są w bardzo ostrym sosie sambal, kolendry, czosnku i orientalnego kuminu.
Rozkoszowanie się zupami jest dostępne zarówno dla zwolenników łagodnej kuchni – soto ayam (25 zł) to najpopularniejsza zupa od Sumatry po Papuę Nową Gwineę, a w jej skład wchodzi kurczak w mleczku kokosowym, makaron ryżowy, imbir, palczatka cytrynowa, kiełki fasoli, kolendra, czosnek; jak i dla miłośników ostrości – tom yam kung to z kolei zupa z krewetek królewskich, kurczaka, trawy cytrynowej, sosu rybnego, kolendry i innych pikantnych przypraw.