Podnoszą się głosy, że przyznanie Turynowi igrzysk było błędem. Szwajcar Rene Fasel, szef Międzynarodowej Federacji Hokeja na Lodzie, w jednym z wywiadów wypalił bez ogródek: „Większość członków MKOl głosowało na Turyn. Dziś widzimy, że można było wybrać lepiej”. Chyba nie miał na myśli konkurującego z Turynem Zakopanego, raczej szwajcarski Sion, który też ubiegał się o organizację XX Zimowych Igrzysk Olimpijskich. Włosi nadrabiają minami, ale nawet ci mistrzowie improwizacji kładą uszy po sobie, kiedy zewsząd dobiegają narzekania.
Uwięzieni w korkach
Podczas inspekcji obiektów, na których planowano rozgrywać konkurencje igrzysk, już wiele miesięcy przed imprezą wyrażano obawy, że gospodarze nie wyrobią się z terminami. Większość aren olimpijskich budowano od podstaw, roboty ślimaczyły się i na oko panował chaos. Ale bogaty Piemont spiął się i zdążył. Włosi nie kryli dumy, a działacze olimpijscy oddychali z ulgą. Turyn to pałace lodowe: hokej, panczeny i łyżwiarstwo figurowe. Pozostałe sześć aren olimpijskich zlokalizowano daleko od stolicy regionu, w górach. Jakoś nikomu nie przyszło do głowy, że prawdziwym wąskim gardłem okaże się transport.
Wszelkie pytania o logistykę – jak do alpejskich miasteczek będą dowożeni zawodnicy i kibice – gospodarze zbywali uśmiechami. Wszystko będzie grało jak w szwajcarskim zegarku (to nawiązanie do rywalizującego z Turynem Sion), setki autobusów pomkną po pustych, zamkniętych dla innych pojazdów, drogach. Wielka olimpijska rodzina będzie w porę dowożona, gdzie trzeba. Ale kiedy w pierwszym tygodniu olimpiady zaczęło wiać i zacinać śniegiem, mechanizm natychmiast się zaciął. Na wszelki wypadek z przystanków znikły rozkłady jazdy, autobusy jeździły bowiem nieregularnie i w sposób nieprzewidywalny.