Autor „Marleny”, niemiecki filmowiec Joseph Vilsmaier, jest u nas znany; mieliśmy jego „Stalingrad”, posępny obraz klęski historycznej i ludzkiej, oraz „Odlotowy sekstet”, dzieje głośnego zespołu śpiewaczego na tle wstrząsów, jakie przechodziły Niemcy. „Marlenę” można uważać za dalszy ciąg jego zainteresowania owymi czasami. Toteż atrakcją filmu jest odtworzenie mody lat 20.–30.: fryzury damskie w rurkę, boa z piór albo z futer, zarzucane na szyję i zwisające do kolan, kapelusze słomkowe ze sztywnym dnem dla panów. Katja Flint w roli Marleny stara się naśladować jej styl, gesty, sposób patrzenia zwany wówczas „niespodziewanym” (obrócona tyłem, odwraca się nagłym ruchem i spogląda nam w oczy długo i nieruchomo) i przede wszystkim głęboki, z nalotem chrypki, głos kontraltowy.
Była to wówczas sensacyjna atrakcja zmysłowa, rozsławiona przez Marlenę, co pamiętam z moich wczesnych lat. Moi koledzy adorowali spikerkę radiową Irenę Wasiutyńską, która operowała podobnym głębokim tonem: otwierali głośnik, gdy zapowiadała jakąkolwiek audycję, np. pogadankę rolniczą, i wyłączali aż do następnego jej odezwania się. Otóż zdarzyło się jej przejęzyczenie: zapowiadając popularny wtedy zespół: „Teraz zaśpiewa chór Juranda”, przestawiła ostatnią literę w słowie „chór” z pierwszą następną; uwielbiający ją doznali chwili ekstazy! Weszło wtedy w użycie przysłowie, na określenie kogoś utalentowanego: „Muzykalny jak Rurand, który śpiewał wszystkimi członkami”.
Co wskazuje na jedną z ważnych, może najważniejszą, właściwość Marleny: w owych czasach, gdy inaczej niż dzisiaj erotyzm był trudno dostępny, stwarzała ona jego sugestywny symboliczny klimat. Czy film „Marlena” potrafił odtworzyć tę magię?