Obawiam się, że już niedługo zakończą życie w dwóch prywatnych kanałach osławione reality shows, a ja nie zdążę dorzucić garści osobistych złośliwości do tego, czym od kilkunastu tygodni żywi się nasza prasa. Reality shows nie doczekało się jeszcze poprawnego tłumaczenia na polski, widać ustawa o języku nie zachęca do poszukiwań. Co więcej słownikowo poprawne tłumaczenie jest już od dawna zajęte przez filozofów. Jeśli przyjmiemy, że słowo „reality” oznacza rzeczywistość, musimy podjąć debatę o tym, czy po pierwsze, rzeczywistość istnieje, a po drugie, czy mamy narzędzia, żeby ją poznawać i rozumieć i dalej już się sypią odnośniki do Immanuela Kanta, a wcześniej biskupa Berkeleya, Descartes’a, czyli Kartezjusza i tak dalej aż do antyku. Big Brother i jego polsatowski kuzyn nie skłaniają do erudycyjnych popisów i zapewne dlatego z anglosaskim pragmatyzmem przyjmujemy, że rzeczywistość istnieje i jest identyczna z tym, co oglądamy na ekranie. „Show” możemy tłumaczyć słowem „widowisko”, ale wszystko lepiej brzmi pod obcą nazwą, która nie zahacza niczym o filozofię.
Przyznam z pokorą, że obu polskich widowisk udało mi się nie oglądać, po pierwsze z braku czasu (bo bardzo wiele podróżuję), po wtóre z braku zainteresowania, oglądałem bowiem przed rokiem niemieckie wcielenie Big Brothera, a co więcej, miałem szansę porozmawiać z ludźmi, którzy go produkowali. Od nich usłyszałem, że naczelnym hasłem, jakie przyświeca tej imprezie, jest przeciętność. To ma być wszystko bardzo zwykłe – uczestnicy dobrani wedle klucza, by mieścili się poniżej średniej, czyli byli jak najbardziej nijacy. Jak rozumiem i polskie wcielenie raczej nie odbiega od tej zasady.