Już na początku dekady w zawrotnym tempie wirowały notowania firm internetowych – przedsiębiorstw bez historii, często bez dochodów. Ale to było jednak coś innego. Teraz, w styczniu, z dnia na dzień, beż żadnej nowej informacji, o 8 proc. spadła wartość Citigroup, jednego z największych na świecie banków, a jeszcze do niedawna największej instytucji finansowej Ameryki. O 11 proc. tracił na wartości American Express. W tym kontekście mniej szokujące, choć nie mniej niepokojące, wydać się mogą 10-procentowe wahania firm wchodzących w skład naszego WIG20. Tak się często dzieje, że młodsze, mniejsze i mniej płynne rynki kapitałowe wykazują większą nerwowość niż rynki dojrzałe. Decydują nie tyle fundamenty (a więc rzeczywista kondycja firm), co emocje, sentymenty, wiarygodność.
Gigantyczne straty, ogłoszone przez olbrzymie instytucje finansowe Ameryki (Citigroup stracił w 4 kwartale 9,8 mld, a Merrill Lynch – 8,2 mld dol.) niedługo po tym, gdy ich szefowie zaklinali się, że choć kłopoty owszem są, wszystko jest pod kontrolą, nadwerężyły zaufanie do informacji. Stało się oczywiste, że ich samych zaskoczyły rozmiary strat własnych instytucji, że nikt w pełni nie ogarnia skali problemu. Ta niepewność to główny powód graniczącej z paniką nerwowości i huśtawki notowań. Jeśli ktoś panikował, to tym razem nie byli to drobni detaliczni inwestorzy, ale przede wszystkim gracze instytucjonalni – tacy jak banki inwestycyjne czy fundusze hedgingowe, które nagle znalazły się z kieszeniami pełnymi aktywów, które ciężko było sprzedać, bo nikt nie wiedział, ile naprawdę są warte. Niemniej zdezorientowany wydawał się Fed, amerykański bank centralny, który dopiero co przymierzał się do podwyżek stóp procentowych w obawie przed inflacją, a dziś tnie je na potęgę w przekonaniu, że to recesja, a nie inflacja, jest teraz głównym zagrożeniem.