Teoretycznie wszystkim leży na sercu piękno naszych miast i wsi. W przeprowadzonych przed dwu laty przez CBOS badaniach aż 86 proc. rodaków deklarowało zainteresowanie jakością i wyglądem swego otoczenia. Media bez przerwy upominają się o ładne osiedla, nowe drogi i skwery. A władze wszelkich szczebli zgodnie zapewniają, jak bardzo starają się dbać o komfort życia swoich mieszkańców. Praktyka jednak nijak ma się do tych deklaracji. Mamy w kraju 800 miast i miasteczek oraz 50 tys. wiosek. I wątpię, by wśród nich znalazło się choć jedno takie miejsce, w którym – z urbanistycznego punktu widzenia – nie byłoby się do czego przyczepić. Żyjemy w środowisku niefunkcjonalnym, nieprzyjaznym i po prostu brzydkim. Skąd to się wzięło i co z tym robić?
Czterej jeźdźcy Apokalipsy
Przez pejzaż polskich miast przetoczyli się czterej jeźdźcy Apokalipsy, pozostawiając po sobie ów przykry stan estetycznego chaosu i funkcjonalnej dezorganizacji. Co ciekawe, nawet specjalnie nie odbiegali od swych biblijnych pierwowzorów. Pierwsza nadciągnęła wojna. I choć od jej zakończenia upłynęło już ponad 60 lat, to urbanistyczne skutki owego kataklizmu odczuwamy do dziś. W tradycyjnej zabudowie naszych miast poczyniła spore wyrwy, a w niektórych przypadkach (Warszawa, Wrocław) potężnie ją zrujnowała.
Część z tych ubytków udało się odtworzyć, w większości jednak pozostały puste place, dziury w zabudowie, przetrzebione pierzeje ulic. I wówczas pojawił się jeździec drugi – zaraza, czyli socjalizm. Lista chorób, którą rozsiała po kraju, jest długa: gigantomania (Pałac Kultury i Nauki), swoiście rozumiane poczucie piękna (uboga wersja modernizmu w postaci karykaturalnych ciągów wieżowców), standaryzacja (słynne jednorodzinne domki-klocki), egalitaryzm (wielkie osiedla w różnych miastach podobne do siebie jak dwie krople wody, „1000 szkół na tysiąclecie” budowanych według jednego projektu), lekceważący stosunek do tzw.