Tak złej politycznej passy Sojusz Lewicy Demokratycznej nie miał od lat. W bezpośrednich wyborach na stanowiska prezydentów miast lewica poniosła oczywistą klęskę. Padły najbardziej dotychczas „czerwone” twierdze – Łódź, Bydgoszcz, Włocławek, Radom, Zielona Góra. Kandydaci SLD przegrywali nawet tam, gdzie po I turze prowadzili ze znaczną przewagą nad konkurentami, jak choćby w Bydgoszczy, gdzie kandydat PO z kilkunastoprocentowym zaledwie poparciem przeszedł do II tury, a ostatecznie wygrał. Nie jest pocieszeniem fakt, że w Krakowie ciężko wywalczył zwycięstwo popierany przez SLD Jacek Majchrowski, który w istocie był kandydatem ponad podziałami, popartym także przez część obozu dawnej Solidarności. Kandydatom koalicji SLD-UP nie pomogła gigantyczna kampania propagandowa, w którą zaangażował się cały rząd z premierem na czele. W Zielonej Górze w ciągu minionego tygodnia był premier, byli ministrowie i nawet marszałek Sejmu, a mimo to kandydat przegrał. Nie pomogło faworyzowanie kandydatów lewicy przez telewizję publiczną (kto ma telewizję, ten przegrywa wybory – to znów aktualne hasło). SLD może powoływać się na wygranie całych wyborów, na zdobycie wielu miejsc w radach miast i w sejmikach. Ale tak naprawdę ów zwycięzca wyborów okazuje się ich największym przegranym. W wyborach do sejmików wojewódzkich koalicja SLD-UP nie przekroczyła 25 proc. zdobytych głosów – co jest najgorszym wynikiem od 1993 r. – a dość dużą liczbę mandatów zawdzięcza ordynacji wyborczej (małe okręgi i system d’Hondta).
Leszek Miller od kilku dni głosi wyborczy sukces swej partii, licząc mandaty zdobyte w sejmikach. Nie zmienia to faktu, że w ciągu jednego roku koalicja SLD-UP straciła prawie 14 proc. wyborców. Dla szefa SLD jest to dzwonek alarmowy, zwłaszcza że na ten wynik nakładają się słabe notowania rządu i premiera osobiście.