Pobieranie próbek osadów morskich z pokładu statku badawczego to żmudne i monotonne zajęcie. Rutynę takiej misji prowadzonej dla przedsiębiorstwa Petrobaltic, poszukującego ropy i gazu we wschodniej części polskiej strefy ekonomicznej Bałtyku, przerwała sensacyjna wiadomość z laboratorium geochemicznego na statku: w próbkach wykryto duże ilości siarkowodoru. Ten trujący gaz, o silnym zapachu zgniłych jaj, wytwarzają bakterie rozkładające materię organiczną; jego obecność w płytkim i źle przewietrzanym Bałtyku nie jest niczym nadzwyczajnym. Jednak przed tygodniem badano ten sam rejon morza i gazu nie wykryto. Owszem, stwierdzono jak zwykle niską zawartość tlenu, sporo dwutlenku węgla, trochę metanu, ale siarkowodoru nie było. Co więcej – wykluczono bakteryjne źródło gazu. Próbki pobrano bowiem z okolicy, gdzie dno morskie wyraźnie się podnosi, a siarkowodór wytwarzany przez bakterie zawsze koncentruje się w zagłębieniach. Na wszelki wypadek zbadano osady izotopowo; werdykt był jednoznaczny: tego gazu nie wytworzyły współczesne bakterie. Skąd się wzięło zatem zagadkowe zanieczyszczenie w i tak już podtrutym Bałtyku? Wyjaśnienie, które proponują geolodzy, jest proste i szokujące – toksyczny gaz pochodzi z głębokości prawie 2 km, a bezpośrednią przyczyną jego emisji było... trzęsienie ziemi w Turcji!
Otwarte wody morza przywykliśmy uważać za enklawy nieskażonej przyrody. Zanieczyszczenia koncentrują się w płytkich strefach przybrzeżnych, im dalej od brzegu, tym jest ich mniej – pośrodku oceanu nie powinny być prawie wcale odczuwalne. Rzeczywiście, tak by było, gdyby wody zanieczyszczał tylko człowiek. Wystarczy jednak przejrzeć choćby fotografie wybuchu Etny lub Mount St. Helens, żeby zrozumieć, że nie tylko my produkujemy zanieczyszczenia.
Takie naturalne kataklizmy zdarzają się również na dnie oceanów.