Eva jest piękna. Tak piękna jak Brazylia. Ma czekoladową skórę, białe jak śnieg zęby, piękne nogi, błysk w oczach i ruchy pantery. Kiedy tańczy, nie ma wątpliwości, że mogłaby być ozdobą niejednej szkoły samby. A teraz właśnie tańczy wywijając ogromnym czerwonym sztandarem z żółtym sierpem i młotem. I jak wszyscy na placu Republiki trochę śpiewa, a trochę skanduje porywającą sambę, w której ważne są tylko trzy słowa „Agora Lula Presidente” – Teraz Lula prezydentem.
Fernando przedziera się do Evy przez tłum. Przez deszcz konfetti, między skrzydłami sztandarów i chorągiewek. Bezceremonialnie chwyta ją za rękę i przekrzykując huk bębnów, pisk gwizdków, szum grzechotek, łoskot talerzyków, coś jej szybko tłumaczy. Eva zwija sztandar, a Fernando prowadzi ją w stronę murku, na którym siedzę.
– Chciałeś dziewczynę z bogatego domu, to masz.
– Nie mów, że jestem z bogatego domu – protestuje Eva.
Polityka
46.2002
(2376) z dnia 16.11.2002;
Na własne oczy;
s. 100