Zawczasu ogłoszono sukces, skończyło się kompromitacją. Awaria systemu komputerowego rzuciła cień na wybory samorządowe i choć nie wpłynęła ani na ich przebieg, ani na wyniki, to w sposób spektakularny wywołała stare pytanie: czy w Polsce w ogóle możliwa jest sprawna informatyzacja instytucji państwowych?
Małe to pocieszenie, że wybory 2002 były najbardziej skomplikowane z dotychczasowych. Udział ponad 270 tys. kandydatów, bezpośrednia elekcja prezydentów, burmistrzów i wójtów postawiły przed Państwową Komisją Wyborczą nie lada zadanie. Cztery lata temu, mimo prostszej ordynacji, na wyniki trzeba było czekać 13 dni. W tym roku, by skrócić czas liczenia, zdecydowano się na frontalne wykorzystanie informatyki. Zdecydowano się na stworzenie systemu scentralizowanego, w którym na każdym etapie pracy komisje terenowe musiały łączyć się z komputerami w Warszawie. Centrum obliczeniowe Krajowego Biura Wyborczego, zaopatrzone w sześć potężnych serwerów wspieranych przez pięć maszyn zapasowych, wydawało się twierdzą odporną na wszystko. Architektom tego wspaniałego systemu najwyraźniej zabrakło odwagi i wyobraźni, by postawić szkolne pytanie: a co będzie, jeśli Warszawa „padnie”? Na dodatek, by jeszcze bardziej skomplikować zadanie, realizację systemu powierzono kilku firmom. Centrum obliczeniowe i oprogramowanie dla komisji obwodowych dostarczał gdyński Prokom, który wybory obsługiwał już dziesięć razy. Oprogramowanie dla komisji terenowych oraz do transmisji danych przygotowywała mała łódzka firma Pixel. To właśnie jej oprogramowanie wywołało kłopoty – gdy po zamknięciu urn z systemem centralnym jednocześnie próbowało połączyć się kilkuset użytkowników, obciążenie okazało się nadmierne i prowadziło do spowolnienia, a nawet wyłączenia serwerów.
Warszawa „padła”, teren zaczął liczyć głosy ręcznie.