Jeśli nic nie wstrzyma procedury przetargowej, w 2006 r. polskie lotnictwo otrzyma pierwsze 16 samolotów F-16, Mirage bądź Gripen (pozostałe 32 w dwóch kolejnych latach). Zwycięzca przetargu – zgodnie z polskim prawem – musi w naszą gospodarkę zainwestować lub zakupić na naszym rynku wyroby za co najmniej tyle, ile wart jest kontrakt. Połowę tej sumy, jako tzw. offset bezpośredni, należy ulokować w przemyśle zbrojeniowym, a resztę w innych preferowanych przez państwo dziedzinach gospodarki.
Na offset rzecz jasna liczą polskie firmy, nie budzi on natomiast entuzjazmu wśród dowódców lotnictwa, dla których przede wszystkim liczą się walory taktyczno-techniczne proponowanych samolotów. A w tym przetargu, na 100 możliwych do zdobycia punktów, za te walory można otrzymać jedynie 40.
Najwięcej (do 45) można zdobyć za finansowe warunki kontraktu (cena samolotu i jego wyposażenia, warunki kredytu). Offset wyceniono na 15 punktów i rząd nie kryje, że w tej konkurencji najwięcej punktów otrzyma ten producent, który przedstawi propozycje znacznie przekraczające wymagane 100 proc. wartości kontraktu. W tle tej punktowej rywalizacji toczy się też rywalizacja nieoficjalna, w której ocenia się walory polityczne ofert. Bez ogródek mówią o nich Amerykanie.
Rażenie offsetem
Na dwa tygodnie przed otwarciem ofert najwięcej wiemy o tym, co może znaleźć się w kopercie amerykańskiej. Amerykanie zdają sobie sprawę, że skoro dwa państwa z trójki nowych sojuszników w NATO, Węgry i Czechy, zdecydowały się na dzierżawę bądź zakup Gripenów, to gdyby to samo zrobiła jeszcze Polska, byłby to bardzo silny cios w amerykański przemysł lotniczy na europejskim rynku. Dlatego dziś nie proponują nam już starych i używanych samolotów F-16 A/B, a najnowsze modele F-16 C/D Block 50/52, które nie latają jeszcze w żadnych siłach powietrznych.