W październiku 2002 r. zaledwie 45 proc. obywateli zdecydowało się wybierać – w drugiej turze – nowego prezydenta Serbii. Wybory okazały się nieważne, bo ordynacja wymaga frekwencji powyżej 50 proc. W szranki stanęli dwaj kandydaci sił demokratycznych – obecny prezydent Jugosławii Vojislav Kosztunica, kandydat Demokratycznej Partii Serbii, i Miroljub Labus, wicepremier w rządzie federalnym Jugosławii, członek Partii Demokratycznej Zorana Dzindzicia (urzędującego premiera republiki). Ale przede wszystkim to znany ekonomista, związany z grupą G-17, współautor jugosłowiańskiej transformacji i najbliższy współpracownik ministra finansów Bożidara Dzielicia, zwanego serbskim Robin Hoodem, oraz Zorana Dinkicia, szefa Narodowego Banku Jugosławii. Ci trzej dżentelmeni próbują postawić na nogi jugosłowiańską gospodarkę.
Obaj kandydaci wywodzą się wprawdzie z jednego nurtu opozycji wobec byłego reżimu, ale ich programy zdecydowanie się różniły. Kosztunica mówił, że nie da się iść na skróty, bo demokratyczne państwo to państwo prawa. Trzeba więc zmieniać konstytucję, rozgraniczyć władzę ustawodawczą od wykonawczej, uzdrowić sądownictwo. Dopiero wtedy można będzie rozwinąć wolny rynek i wprowadzić uwolnioną od wpływów polityki ekonomię.
Labus skupił się na tym, jak uczynić Serbię strefą stabilności ekonomicznej w regionie i dogonić Europę. Celem tego maratonu ma być przyjęcie do Unii Europejskiej. Nie interesują go partyjne przepychanki, ale kondycja gospodarcza kraju, bo w dobrobycie trudniej o nacjonalizm, radykalizm i niedemokratyczne zachowania.
Kiedy okazało się, że elekcję trzeba powtórzyć, Serbowie mieli kaca. Zdali sobie sprawę, że przez własne zaniedbanie znów drepczą w miejscu. Zaczęto się wzajemnie oskarżać, gromy posypały się na głowę ministra sprawiedliwości Serbii, który wzywał do bojkotu wyborów.