Archiwum Polityki

Edi jedzie do Hollywood

Poprzednio usiłowaliśmy imponować Ameryce wielkimi produkcjami, co było błędem

To jest wręcz filmowa historia. Niezależny i nieznany reżyser z Łodzi Piotr Trzaskalski kręci za 800 tys. zł „Ediego”, który zdobywa nagrody na krajowym festiwalu w Gdyni, potem na międzynarodowym w Warszawie, a następnie zostaje polskim kandydatem do oscarowej nominacji. Nie jest to jeszcze happy end w hollywoodzkim stylu, bo do Oscara wciąż daleka droga – najpierw trzeba zdobyć nominację amerykańskiej Akademii – ale na pewno przypadek krzepiący. W nie najlepszych czasach dla polskiej kinematografii, gdy przestał działać poprzedni system finansowania, a nowy jeszcze się nie wykluł, objawiło się tzw. kino offowe, doskonale dające sobie radę bez państwowego mecenasa. Trzaskalski i inni niezależni reżyserzy kręcą tanie filmy, w których widać wreszcie trochę gorszej, lecz prawdziwej Polski. Opowiadają historie, które często znają z autopsji. W dużej mierze jest to kino autobiograficzne pierwszego pokolenia artystów filmowych III RP. Taki punkt widzenia może być interesujący także dla zagranicznego widza.

Podobnego zdania było zapewne nasze krajowe jury, wyłaniające kandydata do Oscara. W poprzednich sezonach usiłowaliśmy imponować Ameryce wielkimi produkcjami, dlatego zgłaszaliśmy uparcie adaptacje klasyki, a nie np. „Cześć Tereska” Roberta Glińskiego, co było dużym błędem. Tym razem o ekranizacjach lektur szkolnych nawet nie wspominano, natomiast „Edi” rywalizował w ostatecznej rozgrywce z „Dniem świra” Marka Koterskiego. Paradoksalnie, przeciw Koterskiemu przemawiało to, co w jego filmie najciekawsze, czyli literackie odniesienia, niestety, dla członków amerykańskiej Akademii mało zrozumiałe. Natomiast „Edi” jest filmem uniwersalnym. Opowieść o Edim, „człowieku ze złomu”, dzieje się w Polsce, a przecież mogłaby wydarzyć się wszędzie.

Polityka 44.2002 (2374) z dnia 02.11.2002; Komentarze; s. 17
Reklama