Najjaśniejszym punktem Grand Prix Japonii, wyścigu, który zakończył sezon Formuły 1, był finisz piątego na mecie Japończyka Takumy Sato z ekipy Jordan-Honda. Sukces outsidera zawsze cieszy. Cała reszta zawodów na torze Suzuka była nudna jak flaki z olejem. Znów Michael Schumacher wygrał, a jego partner z drużyny Ferrari Brazylijczyk Rubens Barrichello był drugi. Nie mogło być inaczej, skoro przez cały sezon dwójka kierowców Ferrari regularnie deklasowała przeciwników odnosząc zwycięstwa w 15 wyścigach na 17.
A jednak Grand Prix Japonii przejdzie do historii Formuły 1. To były ostatnie zawody, w których od startu do mety wszystko było jasne. Tak przynajmniej zapowiadają zarządzający Formułą 1 biznesmeni. Tego również oczekują kibice znudzeni hegemonią Ferrari i zwycięstwami ciągle tych samych, choćby najlepszych kierowców. – Formule 1 potrzeba prawdziwych wyścigów, a nie procesji – podsumował sezon Ron Dennis, dyrektor drużyny McLaren-Mercedes. W kwietniu przyszłego roku na tory mają wrócić wytwory najlepszych konstruktorów na świecie, a z nimi emocje i sportowa rywalizacja. Pytanie tylko, czy lekarstwo proponowane przez rządzących Formułą 1 wystarczy na chorobę zżerającą sport samochodowy.
Głównym jej przejawem jest znudzenie kibiców. W samej Wielkiej Brytanii tegoroczny sezon oglądało w telewizji 5 mln osób mniej niż sezon poprzedni. Przyczyna jest prosta: zawody sportowe z definicji zawierają w sobie możliwość pokonania faworyta. Zmagania, w których wygrać może tylko jeden uczestnik, stają się rewią, przeżyciem estetycznym, pokazem sprawności – wszystkim, tylko nie sportem. Zdaniem milionów kibiców taki los spotkał właśnie Formułę 1.
Sytuacja wymknęła się spod kontroli, gdy przed dwoma laty Ferrari podwyższył budżet drużyny do 400 mln dol.